Weronika

sobota, 30 czerwca 2012

Timothy Snyder - Skrwawione ziemie

Moich dotychczasowych słuchaczy może zdziwić tak radykalna zmiana. Dotychczas zajmowałem się fantastyką - książka Snydera jest tak daleka od fikcji, jak to tylko możliwe. Kiedy po przeczytaniu artykułu w "Uważam rze - Historia", kupiłem tę książkę, nie spodziewałem się, że jej lektura zajmie mi dwa dni. Nie mogłem przestać czytać. To dla mnie zjawisko zupełnie nietypowe - przeczytałem wiele książek historycznych, od Jasienicy po Davies'a - wiele z nich było pasjonujących, ale o żadnej nie można było powiedzieć, że to lektura wciągająca. Zwykle, tego typu literatura wymaga spokojnego czytania, sięgania do map, konfrontowania faktów, powracania do już przeczytanych akapitów... "Skrwawione ziemie" czyta się niemal jak raport z dochodzenia przeprowadzonego przez błyskotliwego detektywa.
Niesamowitym atutem tej książki jest płynne przejście od ogółu (makro-geografii, makro-ekonomiki, i innych makro) do szczegółu - opisów wstrząsających losów pojedynczych osób - znanych z imienia i nazwiska. Losów odzwierciedlających owe zjawiska w skali makro. To tak, jakby czytać podręcznik historii oczami jej bohaterów i ofiar.
Kolejne rozdziały zamieszczam na chomiku "mako_new". Mam tylko nadzieję, że moje własne emocje nie są zanadto słyszalne.
Zapraszam do słuchania, ale niech Was to nie zniechęci do kupienia książki. Naprawdę warto mieć ją na półce i móc sięgnąć do niej, aby skonfrontować z nią bezmiar przemilczeń, przeinaczeń, nieporozumień będących często spuścizną po PRL-owiskiej nauce historii, a cały czas obecny w książkach, filmach i publicystyce.

środa, 27 czerwca 2012

Zgromadzenie żeńskie z Diuny - finis

Drodzy!
Moje przewidywania dotyczące kolejności prac podejmowanych przez wydawnictwo Rebis w kwestii książek ze świata Diuny okazały się błędne, a właściwie oparte na nieprawdziwych przesłankach. Sądziłem, że najpierw ukażą się drukiem pozostałe dwa "Preludia" (Ród Harkonnenów i Ród Korrinów), a "Zgromadzenie" będzie musiało poczekać na swoją kolej. Stało się inaczej i Rebis zapowiedział wydanie "Zgromadzenia żeńskiego Diuny" na wrzesień tego roku. W tym świetle dalsze prace nad tłumaczeniem amatorskim nie mają głębszego sensu, bo i moja praca zakończyłaby się niewiele wcześniej. Publikuję więc to, co zostało przetłumaczone - bez korekty i redakcji - i na tym kończę tę działalność.

Ale mój głos w sprawie Diuny (dosłownie) jeszcze usłyszycie :).
Łowcy Diuny są dostępni na torrentach i chomiku "mako_new", a także wszędzie tam, gdzie dobrzy ludzie zechceli zamieścić tego audiobooka.
Teraz czytam coś całkowicie odmiennego (ciekawskich zapraszam na chomika - jak zwykle zamieszczam tam kolejne fragmenty czytanej książki).
Potem wracam i kończę Diunę 7.

Zgromadzenie żeńskie z Diuny - rozdział 21


Życie! Gdybyśmy tylko mogli raz jeszcze powrócić we własną przeszłość i dokonać mądrzejszych wyborów.
- anonimowy lament

Przy tych sporadycznych okazjach, kiedy Raquella Berto-Anirul odwiedzała Salusę Sekundusa, pogoda zawsze była wyśmienita – czyste niebo, ciepłe dni ożywanie delikatną bryzą poruszającą kolorowe flagi Ligi Landsraadu oraz złote godła Korrinów, przedstawiające lwa. Dzięki stłoczonym w niej wielu wspomnieniom z przeszłych żywotów mogła przypomnieć sobie wygląd tej planety na przestrzeni wielu stuleci – prawdziwy klejnot pośród wszystkich zamieszkałych przez ludzkość światów.
                Jednak tego popołudnia, gdy Raquella wraz z towarzyszącą jej delegacją sióstr przybyły na stołeczną planetę, niebo miało kolor ołowiu a powietrze było nieruchome, niczym wstrzymany oddech. Różnobarwne flagi zwisały martwo na masztach. Zimia okryła się ciężkim całunem, jakby wiedziała, że Raquella przybyła tu, aby zabrać ze sobą Annę Korrino.
                Chciała zaimponować Cesarzowi Salwadorowi profesjonalizmem sióstr, aby utwierdzić go w przekonaniu, że jego decyzja wysłania siostry na Rossaka była decyzją dobrą. Zgodnie z ustalonym planem Raquella wraz z siostrami powinny były wylądować na planecie poprzedniego wieczora, lecz opóźnienie zaginającego przestrzeń statku VenHold spowodowało, że przybyły dopiero teraz. Przez to wszystko grupa kobiet była już bardzo spóźniona na audiencję w pałacu cesarskim. Nieszczególnie fortunny początek, pomyślała.
                Wynajęty pojazd naziemny zatrzymał się na podjeździe przepysznego pałacu Korrinów, jakby Wielebna Matka Raquella, siostra Valya i dwie inne siostry były gośćmi na wystawnym przyjęciu. Dwóch lokajów w liberiach otworzyło drzwiczki pojazdu i pomogło Raquelli wysiąć, traktując ją jaby była kruchą lalką. Pozwoliła im poczuć się użytecznymi, choć w dalszym ciągu była w pełni sprawna i żadna pomoc nie była jej potrzebna.
                Gdy Valya Harkonnen wysiadła z pojazdu, rozejrzała się, i zanim przypomniała sobie o konieczności trzymania własnych emocji na wodzy, na jej twarzy odbiło się uczucie oszołomienia wspaniałością stolicy. Lokaje pośpieszyli do kolejnego podjeżdżającego pojazdu, na którym powiewały proporczyki któregoś ze światów, by powitać przybywającego ambasadora czy przedstawiciela, i nie zwracali już uwagi na kobiety z Rossaka. Nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na ich przybycie.
                Kierując się ku pałacowi, Raquella i jej towarzyszki utonęły w płynącym tłumie dygnitarzy, biurokratów i przedstawicieli, wlewającym się i wylewającym z gigantycznej budowli. Nie tracąc pewności siebie, przedstawiła się umundurowanej eskorcie, oczekującej u podnóża długiej kaskady stopni wiodącej do skrytego pod łukiem głównego wejścia. „Jestem Wielebna Matka Raquella Berto-Anirul, ze szkoły zgromadzenia żeńskiego na Rossaku. Wraz z towarzyszkami przybywamy na prośbę Cesarza, aby spotkać się z księżniczką Anną Korrino.”
                Nie objawiając żadnego zdziwienia, jakby siostry oznajmiły ledwie dostawę zakupów z pobliskiego sklepu, jeden z mężczyzn poprowadził je pozornie niekończącą się estakadą białych, marmurowych schodów.
                Przy wejściu do pałacu na ich spotkanie wybiegła smukła siostra Dorotea. Wyglądała jakby z pośpiechu brakowało jej tchu. Dołączyło do nich pięć innych sióstr – absolwentek, które służyły na dworze cesarskim. Wszystkie ukłoniły się z szacunkiem Wielebnej Matce; nawet siostra Perianna, przydzielona w charakterze osobistej sekretarki żony Rodericka Korrino, porzuciła swoje obowiązki, aby powitać gości.
                Dorotea poleciła pałacowej eskorcie oddalić się i poprowadziła Raquellę i resztę kobiet przez rozbrzmiewające echem, sklepione przedsionki. „Proszę mi wybaczyć brak bardziej zorganizowanego powitania, Wielebna Matko. Nie byłyśmy pewne godziny Twojego przybycia.”
                „Dobrodziejstwa podróży kosmicznych,” powiedziała Raquella dając do zrozumienia, że nic się nie stało. „Flota kosmiczna VenHold jest dość rzetelna, lecz na to opóźnienie nie mogłyśmy nic poradzić. Mam nadzieję, że Cesarz Salwador nie jest z tego powodu na nas zagniewany.”
                „Przełożyłam spotkanie w jego kalendarzu,” odpowiedziała Dorotea. Kobietę wychowały członkinie Zgromadzenia żeńskiego i nie przypuszczała nawet, że jest w rzeczywistości wnuczką Raquelli. „Nie zauważy różnicy, a Annie nie spieszy się do wyjazdu.”
                Raquella dopuściła, aby ciepłe poczucie dumy wkradło się w ton jej głosu. „Zawsze byłaś jedną z moich najbardziej kompetentnych sióstr. Z podziwem patrzę na Twoje dokonania tu, w pałacu.” Zawiesiła głos. „Mam wrażenie, że wybór szkoły dla Anny Korrino odbył się pod Twoim wpływem?”
                „Być może odbył się zgodnie z moją sugestią.” Dorotea skłoniła się lekko. „Dziękuję, że zechciałaś osobiście przybyć, aby przyjąć księżniczkę do grona akolitek. Ten gest wiele znaczy dla jej rodziny.”
                „To ogromny zaszczyt, że Cesarz zdecydował się powierzyć ją naszej opiece. Wybór nowych szkół zakładanych w całym cesarstwie jest tak bogaty.”
                Dorotea poprowadziła gości przez meandry pałacowych korytarzy. „Wraz z siostrami dowiodłyśmy naszej wartości i dałyśmy dobry przykład. Mając na względzie skłonność Anny do podejmowania niedojrzałych decyzji, Cesarz chce, aby księżniczka otrzymała wykształcenie takie, jak nasze.: Spojrzała bezpośrednio na Valyę, oceniając ją. „Czytałam raporty. To ty przejęłaś moje obowiązki jako asystentka siostry Karee Marques przy badaniach farmaceutycznych?”
                „Tak. Mamy przed sobą jeszcze wiele pracy.” Skłoniła się, ale z najwyższą trudnością ukryła swoje podekscytowanie. „Teraz, jestem wdzięczna za możliwość zobaczenia cesarskiej stolicy na własne oczy.”
                Dorotea obdarzyła ją chłodnym uśmiechem. „Czyli mamy ze sobą wiele wspólnego.”
                Raquella przerwała im rozmowę. „Ufam siostrze Valyi. Wiele razy dowiodła swojej wartości. Teraz dodałam do jej listy obowiązków zaprzyjaźnienie się z Anną Korrino.”
                Oczy Valyi błyszczały podnieceniem z powodu wizyty na Salusie Sekundusie, co kazało się Raquelli zastanowić nad priorytetami tej dziewczyny. Nie dała się zwieść pokorze brzmiącej w głosie Valyi, gdy ta powiedziała, „Postaram się ułatwić jej trudne początki w Zgromadzeniu.”
                „Jesteście w tym samym wieku, więc może nie będzie to zbyt trudne.” Dorotea także okazała sceptycyzm, być może dlatego, że postrzegała Valyę jako osobistą rywalkę. „Jednakże Cesarz zwrócił się do mnie, abym towarzyszyła jego siostrze, aby miała przy sobie kogoś znajomego, kiedy znajdzie się na zupełnie obcym jej świecie. Z polecenia Cesarza moja praca na Salusie Sekundusie została zakończona, więc wracam na Rossaka.”
                Choć Raquella wolałaby pozostawić Doroteę na jej dotychczasowym miejscu, nie mogła przeciwstawiać się życzeniom Cesarza. „Bardzo dobrze, powrócisz do pracy z siostrą Karee, a siostrze Valyi znajdę inne zajęcie. Z przykrością tracę w twojej osobie naszą przedstawicielkę na dworze cesarskim, lecz na szczęście mamy tu cztery inne siostry.” W umyśle Raquelli głosy szeptały z podnieceniem, wskazując że szkolenie niewielu sióstr jest równie zaawansowane jak Dorotei. I niewiele jest w równym stopniu gotowych do transformacji. Być może będzie następną… Moja własna wnuczka! Lecz wszystkie siostry muszą pozostawać równe, a więzy rodzinne muszą pozostać ukryte.
                Krótko po urodzeniu Dorotei, córka Raquelli, Arlett, odmówiła oddania dziecka, upierając się, że sama wychowa córkę, opuści Zgromadzenie i postara się odnaleźć ojca dziecka. Widząc taką słabość swojej córki Raquella podjęła ważną decyzję, popartą przez wszystkie inne głosy i obecności z jej przeszłości zamknięte w jej umyśle.
                Wielebna Matka poszła do żłobka, w którym noworodki leżały w swoich kołyskach. Bez namysłu Raquella zdjęła dzieciom wszelkie identyfikatory i pozamieniała niemowlęta miejscami. Następnie wysłała wszystkie matki tych dzieci poza Rossaka, nakazując im rozgłaszać informacje o szkole Zgromadzenia w całym Imperium.
                Od tego dnia, Raquella wcieliła w życie zasadę, że żadna córka urodzona przez lojalną siostrę i wychowywana na Rossaku nie będzie znała swoich rodziców. Każde dziecko będzie wkraczało w życie jako pusta tabliczka, nie zasługując na żadne preferencyjne traktowanie ze względu na swoje pochodzenie.
                Gdy Dorotea była wystarczająco dorosła, Raquella wysłała ją na misje na Lampadas, gdzie mogła spokojnie pracować pośród Butlerian, obserwując i analizując ich. Zgodnie z zamysłem Wielebnej Matki miało to być unikalne doświadczenie treningowe – zanurzenie w ekstremistycznym środowisku, które miało pokazać jej wnuczce, w jaki sposób stawiając ludziom określony cel do osiągnięcia można zmusić ich do wysoce nielogicznych działań i przekonań. Oparta o taki właśnie kamień węgielny, Dorotea została następnie przeniesiona na Salusę Sekundusa, gdzie wypracowała sobie pozycję na dworze cesarskim. Teraz, po upływie długich lat wypełnionych wypełnianiem kolejnych zadań, Dorotea wróci wreszcie do domu. Raquella nie mogłaby się do tego głośno przyznać, ale cieszyła się, że będzie miała Doroteę blisko siebie.
                Valya odezwała się szybko, „Wielebna Matko, jeśli siostra Dorotea opuszcza dwór cesarski, czy zezwolisz mi pozostać na Salusie? Z radością stawiłabym czoło takiemu wyzwaniu…”
                „Nie.” Raquella nie musiała zastanawiać się nad tą decyzją. Nie tylko potrzebowała pomocy Valyi przy skomputeryzowanych zapisach genetycznych, lecz także zdawała sobie doskonale sprawę z wrzących w młodej kobiecie ambicji przywrócenia dobrego imienia jej rodowi. „Jeśli kiedykolwiek zostaniesz wysłana na Salusę, Twoim zadaniem będzie dążenie do realizacji naszych celów, nie Twoich własnych. Nie zapominaj, że teraz jesteś w zakonie, co wiąże się z odpowiedzialnością wobec reszty z nas. Teraz Twoją jedyną rodziną jest Zgromadzenie.”
                Valya skłoniła się ze skruchą. „Tak, Wielebna Matko. Zgromadzenie żeńskie jest rodziną inną niż wszystkie. Być może kiedyś, gdy uznasz mnie za godną tego zaszczytu, wyślesz mnie gdzieś w charakterze misjonarki? Doceniam awans, jakim mnie obdarzyłaś, lecz wolałabym nie pozostać do końca życia na Rossaku.”
                „Cierpliwość jest cnotą, Siostro."
                Dorotea gestem zaprosiła pozostałe kobiety, aby poszły za nią. „Pozwólcie, zorganizuję spotkanie z Anną Korrino.”
                Pięć pozostałych sióstr wykonujących swoją pracę przy dworze pożegnało się krótko, i powróciło do swoich zajęć w pałacu. Z delikatnym poszmerem kroków Dorotea poprowadziła Wielebną Matkę i jej świtę przez labirynt sklepionych sal ku mniej zatłoczonemu skrzydłu budynku, w którym znajdowały się liczne biura, sale posiedzeń i pomieszczenia biblioteczne.
                Dorotea zatrzymała się przed drzwiami prowadzącymi do dużej Sali, następnie wprowadziła cztery siostry do niewielkiej komnaty recepcyjnej, gdzie drobna Anna Korrino czekała na nie z nadąsaną miną. Wewnątrz, przy samych drzwiach stał strażnik pałacowy o surowym wyglądzie, pilnując, aby księżniczka nie opuściła pomieszczenia. Choć Raquella nigdy wcześniej nie spotkała siostry Cesarza, widoczne na twarzy dziewczyny cechy rodziny Korrinów nie dopuszczały pomyłki.
                Anna odezwała się powściągliwie, nie ukrywając pogardy w tonie głosu. „Gdy nie przybyłyście wczoraj wieczorem, miałam nadzieję, że mój brat zmienił zdanie, a jednak zjawiłyście się.”
                Lecz Raquella usłyszała w jej głosie także lęk. Starając się okazać współczucie, powiedziała, "Nie chciałyśmy narazić Cię na stres. Zaginacz przestrzeni był opóźniony.” Ujęła jedną dłoń dziewczyny w swoje dłonie. „Być może będziesz musiała odrobinę zmienić styl życia, do którego przywykłaś tutaj, w cesarskim pałacu, ale spodoba Ci się w Zgromadzeniu.”
                „Wątpię,” odpowiedziała.
                Valya podeszła do niej z uśmiechem, zachowując się całkiem odmiennie niż kilka minut temu. "A ja nie mam wątpliwości. Będę twoją przyjaciółką, Anno. Siostro Anno. Będziemy najlepszymi przyjaciółkami."
                Widząc kogoś w jej wieku, księżniczka pojaśniała, a jej emocje odrobinę się zmieniły. „Być może tak będzie najlepiej. Bez Hirondo nie chcę już tu dłużej być.”

Zgromadzenie żeńskie z Diuny - rozdział 20


Z małego nasienia może wyrosnąć potężne drzewo, zdolne do przetrwania najsilniejszej burzy. Pamiętajcie, Rayna Butler była zaledwie chorowitą, powaloną przez gorączkę dziewczynką, kiedy zaczęła swoją krucjatę – i popatrzcie w co się ona zamieniła! Jestem zaledwie jednym z drzew w lesie zasianym wiarą Rayny. Wierni mi naśladowcy nie ugną się przed skamleniem niewiernych, którzy występują przeciwko nam.
- Manford Torondo, Jedyna ścieżka

Choć  jego ważne zadanie wymagało, aby podróżował wzdłuż i w poprzek znanego wszechświata, Manford cieszył się sporadycznymi chwilami spokoju we własnym domu i w towarzystwie Anari. Prości i uczciwi mieszkańcy Lampadasa prowadzili małe gospodarstwa rolne, z których czerpali żywność oraz włókniste rośliny, z których samodzielnie wyrabiali tkaniny. Prowadzili satysfakcjonujące życie, w którym nie było miejsca dla sztucznych potworności: bez groźby zniewolenia przez maszyny czy uzależnienia się od oferowanych przez nie złudnych udogodnień.
                Ludzki umysł jest świętością.
                Dom Manforda zbudowany był z polnych kamieni spojonych zaprawą, ujętych w drewniane ramy z pni ściętych i ukształtowanych ręcznie, przy pomocy najprostszych narzędzi. Wznieśli go dla niego jego zwolennicy; gdyby o to poprosił, postawiliby mu tu pałac wspanialszy od cesarskiego, lecz sam taki pomysł sprzeczny był z wyznawaną przez Manforda filozofią. Skarciłby każdego, kto choćby wpadł na taki pomysł. Jego przytulny domek był doskonały, uroczo udekorowany tkanymi ręcznie makatami, przyozdobiony obrazkami namalowanymi dla niego przez współwyznawców. Ochotnicy zasadzili kwiaty przed frontem budynku; ogrodnicy pilnowali równego przycięcia żywopłotów; projektanci ogrodów zaplanowali i ułożyli malownicze kamienne ścieżki. Gotowano i pieczono dla niego, przynoszono mu w darze takie ilości jedzenia, jakim nie był w stanie sam dać rady, więc dzielił się z innymi.
                Na widok tego oczywistego dowodu, że ludzie mogą prowadzić szczęśliwe życie bez gadżetów, komputerów i wyszukanej – złej – technologii, serce mu rosło. Butlerianie pracowali ciężej, jedli lepiej i byli zwykle zdrowsi niż ci ludzie, którzy ciągle powierzali swoje zdrowie lekarzom i ich lekarstwom.
                W Cesarstwie było zbyt niewiele światów, które przypominałyby Lampadasa, więc jego ruch miał przed sobą jeszcze wiele pracy. Poza fizycznym unicestwianiem robotów bojowych i statków myślących maszyn, trzeba było prowadzić ciągłą wojnę z zakorzenioną w ludzkim umyśle skłonnością do poddawania się zależności.
                Lecz nie dziś wieczorem. Odesłał swoich zwolenników dziękując im za dotrzymywanie mu towarzystwa, lecz nalegając, że potrzebuje teraz czasu, aby odpocząć i oddać się medytacji. Jak zawsze, pozostała przy nim wyłącznie Anari. Idaho.
                Ułożył się wygodnie na poduszkach i obserwował kobietę krzątającą się po domu. Wiedział, że na jedno skinienie palcem niezliczone rzesze ruszyłyby spełniać jego życzenia. Nosili by go w palankinie, karmili go, utrzymywali jego dom i otaczali go uwagą bliską obsesji. Lecz nikt inny nie był taki, jak Anari. Manford nie przeżyłby bez niej. Doskonale się nim opiekowała.
                Mistrzyni miecza dodała kolejny porąbany pień do kominka. Sterta drewna ułożonego pod okapem domu wystarczyłaby do ogrzewania domów setki ludzi przez rok. W chłodne, jesienne wieczory Manford lubił, aby okna domu pozostawały otwarte, wpuszczając do wnętrza świeże powietrze, więc Anari podtrzymywała ogień; budziła się nawet w nocy, aby podrzucić drewna do przygasającego ognia. W kuchni postawiła już na ogniu kociołki z wodą, aby była gorąca na kąpiel Manforda. Anari nigdy nie narzekała na ogrom domowych posług; przeciwnie – czasami zdarzało jej się mruczeć z zadowoleniem. Była szczęśliwa mogąc prowadzić takie życie, mogąc opiekować się Manfordem.
                Przeszła koło niego niosąc drugi mosiężny kociołek. Wyczuł zapach aromatycznych liści, które wrzuciła do gorącej wody. „Twoja kąpiel jest już prawie gotowa. Za chwilę do Ciebie wrócę.”
                „Poradzę sobie z kąpielą,” odpowiedział.
                „Wiem. Ale uwielbiam pomagać Ci.” Uśmiechnęła się miękko i wyszła z pokoju.
                Pod jej nieobecność uniósł się na silnych ramionach i stojąc na rękach przeszedł przez pomieszczenie. Po przeciwnej stronie chwycił jedną z poręczy umieszczonych na jego wysokości, specjalnie po to, aby ułatwić mu samodzielne poruszanie po domu. Choć stracił połowę ciała, tę która mu pozostała poddawał regularnym ćwiczeniom. Nie mógł sobie pozwolić na bezradność, lecz znaczenie miało także zapewnienie godnego wyglądu, kiedy pokazywał się publicznie. Pozwalał sobie pomagać, kiedy było to konieczne, lecz wcale nie był takim kaleką, za jakiego brała go większość.
                Usłyszał jak w sąsiednim pomieszczeniu Anari wlewa wodę z kociołka do wanny. Po chwili wróciła kierując się ku miejscu, w którym przed chwilą siedział na poduszkach. Spostrzegła, że bez jej pomocy przeniósł się w inne miejsce, obrzuciła go krótkim, pełnym przygany spojrzeniem, schyliła się i wyciągnęła ramię.
                Wsunął się w jej silny uścisk, owijając jedno ramię wokół jej barków i wspinając na biodro. Gdy Anari niosła go do drugiego pokoju, ich biodra stykały się, jak u pary zakochanych spacerujących w czułym uścisku. Jedyną różnicą było to, że szła tylko ona. Przytrzymując go przy sobie pochyliła się i dłonią sprawdziła temperaturę wody w wannie. Stwierdzając, że jest odpowiednia, zdjęła z Manforda koszulę i bieliznę, i umieściła go w kąpieli.
                Przymknął oczy i westchnął. Anari wzięła myjkę i zaczęła go myć. Nigdy nie dała po sobie poznać, aby traktowała to jako przykry obowiązek. Pozwolił, aby kontynuowała. Nie czuł się niezręcznie pozostając w centrum krzątaniny Anari, ponieważ dzięki temu czuł się bezpieczny. Czuł także, że może jej całkowicie zaufać. Pozwolił swoim myślom dryfować, lecz dręczące go koszmary nigdy nie oddalały się od jego umysłu… okropny dzień, w którym eksplozja zabiła Raynę Butler.
                Manford już zawsze miał się zastanawiać, czy wtedy mógł poruszać się szybciej, czy dałby radę jakoś ją uratować. Uczynił heroiczny wysiłek i zawiódł – zapłacił za to utratą nóg. Z radością poświęciłby dla niej więcej… wszystko.
                Już po ostatecznym upadku Omniusa Rayna Butler kontynuowała swój antytechnologiczny ruch, który wtedy nosił nazwę Kultu Sereny. Od chwili, kiedy jako dziewczynka cudowanie ocalona od plagi Omniusa, która zabrała całą jej rodzinę, rozpoczęła krucjatę, Rayna nigdy nie straciła swojej misji z oczu – aż do chwili, kiedy bomba zabójcy przerwała jej życie w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat.
                Zamieszki skierowane przeciw EKT podgrzały jeszcze nastroje wśród jej wyznawców. Oburzenie wywołane Biblią protestancko-katolicką nie pokrywało się z dążeniami Rayny do odrzucenia technologii, lecz oba ruchy miały ze sobą wiele wspólnego. Rayna Butler była stara, lecz bystra i charyzmatyczna jak wcześniej. Nie pokładała zaufania w technologiach medycznych, melanżu ani lekach; dożyła swojego wieku ponieważ była czysta.
                Manford przyłączył się do Butlerian jako pełny entuzjazmu, idealistyczny piętnastolatek, po ucieczce z domu. Wiedział, że maszyny dawno temu unicestwiły populację jego rodzinnej planety, i choć Omnius i cymeki zostali pokonani całe dziesięciolecia przed jego urodzeniem, Manford pałał żądzą zemsty. Był pełnym pasji młodym człowiekiem, który pragnął walczyć, mimo iż bitwy zakończyły się dawno temu.
                Znalazłszy swoje miejsce wśród Butlerian z całego serca pragnął być blisko Rayny, słuchać jej i obserwować. Był nią zauroczony tak, jak to się zdarza uczniowi zakochanemu w starszej nauczycielce. Podziwiał blask jej oczu, świetlistość jej bladej niczym kość słoniowa skóry. Choć w wyniku wywołanej przez myślące maszyny zarazy, jeszcze jako dziecko straciła wszystkie włosy, Manford dostrzegał w niej nieskończone piękno.
                Rayna zwróciła na niego uwagę w tłumie wyznawców; pewnego razu powiedziała nawet Manfordowi, że oczekuje po nim wielkich czynów. Gdy zawstydzony odpowiedział, że jest o wiele za młody, aby stać się przywódcą, Rayna odrzekła, „Miałam tylko jedenaście lat, kiedy zostałam powołana.”
                Gdy świeżo opierzone Imperium rozrastało się, coraz więcej było tych, którzy sprzeciwiali się wysiłkom Rayny – sił pro technologicznych, grup interesów, populacji planetarnych, które nie zgadzały się na rezygnację z technicznych udogodnień. Podczas jednego w wypadów na Boujet, planetę, która starała się oprzeć swój rozwój na podstawach przemysłowych i technologicznych, fanatyk techniki podłożył bombę, mając zamiar zgładzić Raynę.
                Manford odkrył bombę w ostatnim momencie, ruszył chronić Raynę i dostał się w zasięg eksplozji. Stara Rayna zmarła na jego rękach, rozerwana wybuchem, a jednak szczęśliwa. Uniosła spływający krwią palec, aby go pobłogosławić i wydając ostatnie tchnienie poleciła Manfordowi, aby kontynuował jej dzieło.
                Na to wspomnienie, w ciepłej kąpieli przeszedł go dreszcz. W dalszym ciągu miewał koszmary, w których w oczach Rayny trzymanej w jego ramionach gasło światło, a kobieta na krótkie mgnienie znów stawała się dziewczynką. Był tak pochłonięty jej umieraniem – i w tak głębokim szoku – że nie zauważył nawet własnych, jakże poważnych obrażeń. Wybuch pozbawił go dolnej połowy ciała…
                Po tym wydarzeniu tłum Butlerian przewalił się przez miasta i fabryki na Boujet, paląc je niemal do szczętu i pozostawiając mieszkających tam ludzi bez technologii, bez wygód, a jedynie z popiołami. Zawrócili tę planetę do epoki kamiennej.
                Manford zdumiał opiekujących się nim lekarzy dochodząc do siebie po doznanym urazie. Od tej pory błogosławieństwo Rayny było jego mieczem i tarczą. Jak relikwię przechowywał splamiony krwią strzępek materiału, który oderwał od jej szaty dniu śmierci. Miał go zawsze przy sobie; czerpał z niego siłę.
                Anari zaczęła rozmasowywać palcami jego spięte mięśnie barków. Spoglądając w dół, na Manforda unoszącego się w przesyconej ziołami wodzie zapytała, „Znów myślisz o Raynie. Poznaję to po wyrazie Twojej twarzy.”
                „Rayna jest zawsze przy mnie. Jak mógłbym przestać o niej myśleć?”
                Anari wyjęła go z wody i delikatnie wytarła ręcznikiem, a następnie pomogła mu się ubrać. Gdy trzymała go w swoich silnych ramionach, pochylił głowę ku jej głowie. „Postaw mnie przy biurku, w pobliżu łóżka. I zapal świecę. Chciałbym poczytać, zanim pójdę spać.”
                „Jak sobie życzysz, Manfordzie.”
                Gdy zostawiła go samego, pochylił się nad oprawnymi kopiami dzienników i notatników laboratoryjnych ohydnego robota Erazma. Były to niebezpieczne dokumenty odnalezione po zagładzie Korrina, uratowane i trzymane pod kluczem. Przerażające dzienniki zapewniające wgląd w umysł potwora. Manford studiował kolejne strony, niemal doprowadzony do mdłości słowami utrwalonymi przez robota. Było to jak odczytywanie słów demona. Im dłużej je czytał, tym bardziej czuł się przerażony. Z pedantycznych zapisków przebijała duma myślącej maszyny z tortur i występków, jakich się dopuszczał. Komentarze spisane ręką robota zmroziły duszę Manforda.
                „Maszyny cechują się cierpliwością, jakiej ludzie nie są w stanie osiągnąć,” napisał Erazm. „Czymże dla nas jest dziesięciolecie, stulecie czy milenium? Możemy czekać. I jeśli sądzą, że nas pokonali, nie opuszcza mnie ufność. Najpierw ludzie stworzyli myślące maszyny, a potem staliśmy się ich panami. Nawet jeśli w tej wojnie uda im się unicestwić wszystkie komputerowe umysły, wiem co się stanie. Znam ich. Po upływie odpowiednio długiego czasu zapomną… i stworzą nas znów. Tak, możemy poczekać.”
                Zaniepokojony treścią przeczytanego fragmentu Manford poczuł piekące łzy pod powiekami, i przysiągł sobie, że ta przepowiednia się nigdy nie ziści. Zamknął książkę, ale wiedział, że lektura nie pozwoli mu szybko zasnąć. Niektóre rzeczy były dla niego zbyt przerażające, aby mógł się nimi podzielić ze współwyznawcami.

Zgromadzenie żeńskie z Diuny - rozdział 19


Ćwiczenie może doprowadzić ucznia wyłącznie do określonego punktu. Aby zrobić dalsze postępy, uczeń musi zetrzeć się z rzeczywistością.
- Gilbertus Albans, Podręcznik mentata

Elitarna szkoła mentatów przyjmowała w swoje progi jedynie najbardziej uzdolnionych kandydatów, i w ciągu dziesięcioleci, kiedy Gilbertus Albans stał na jej czele, kilku jej studentów osiągało doskonałe wyniki w rygorystycznym programie nauczania, wykazując większe postępy niż ich rówieśnicy. Ich umysły były wydajne i dobrze zorganizowane, zaawansowane, ostre... prawdziwie ludzkie komputery.
                Erazm był bardzo dumny dostrzegając w tym swój wpływ.
                Obecnie, najlepszym studentem uczelni, być może najlepszym w całych jej dziejach, był Draigo Roget. Umiejętności Draigo przewyższały nawet umiejętności większości instruktorów – był to fakt, który nie uszedł samemu młodemu mężczyźnie, i był przyczyną objawiającego się czasami wybujałego ego. Zaledwie pięć lat temu Draigo przybył na Lampadasa, przeszedł testy kwalifikacyjne, zdał egzamin wstępny i wpłacił znaczne czesne, posługując się w tym celu darowizną uzyskaną od anonimowego donatora.
                Gilbertus nigdy przedtem nie spotkał kogoś tak błyskotliwego. Teraz Draigo był w przeddzień ukończenia szkoły, nauczywszy się wszystkiego, co ta mogła mu ofiarować. W przyszłym miesiącu miała odbyć się ceremonia wręczenia dyplomów dla grupy, do której należał Draigo. Gilbertus zwrócił się do młodego człowieka z propozycją pozostania na Lampadasie w charakterze instruktora, lecz Draigo nie podjął ostatecznej decyzji.
                Tego ranka spotkali się w owalnej sali gier wojennych. Pomieszczenie było w stanie pomieścić setki studentów, lecz w tej chwili znajdowali się w niej tylko we dwójkę. Za oknami otaczającymi salę widoczna była część pomalowanego na niebiesko budynku administracyjnego a także zieleniły się wody płytkiego, bagiennego jeziora, na których igrały odbicia słonecznego światła.
                Jednak uwaga obu mentatów skupiona była na unoszących się w pewnym oddaleniu projekcjach statków kosmicznych..
                Obaj siedzieli na wysokich krzesłach i oddawali się współzawodnictwu. Każdy z nich sterował holograficzną flotą statków wojennych, unikając stanowiących przeszkody taktyczne asteroidów, studni grawitacyjnych, zagięć przestrzeni i niepewnych celów. Z całkowitym skupieniem Gilbertus i Draigo prowadzili operację wojenną, rzucając swoje statki na flotę przeciwnika. W ich umysłach, z prędkością myśli toczyła się wyimaginowana wojna.
                Niemal nieruchomi na swoich krzesłach wykonywali jedynie ruchy palcami. Poruszenia te były interpretowane przez czujniki ruchu i przekazywane do mechanizmu. Gilbertus nigdy nie pozwoliły, aby szczegóły tego systemu poznał Manford Torondo, choć – technicznie rzecz biorąc – nie była to zabroniona technologia, ponieważ system nie był w stanie działać bez ludzkiego mózgu, jako przewodnika.
                Symulowane kosmiczne bitwy wypełniały migotaniem przestrzeń pomiędzy zawodnikami. Ruch statków był tak szybki, że obrazy rozmywały się. Statki wojenne przypominały piony rozstawione w zatłoczonym układzie planetarnym. Złożone potyczki rozgrywały się pośród księżyców lub gigantów gazowych, w pobliżu zamieszkałych planet, lub w odległych obłokach materii gwiezdnej. Statki zawodników różniły się kolorem: czerwony przeciw żółtemu. Bitwy w bitwach.
                W ciągu godziny, wymieniając ze sobą ledwie kilka słów, Gilbertus i Draigo rozegrali już jedenaście bitew. Tempo rozgrywki wzrastało. Poza intensywnymi ćwiczeniami, jakim poddawał go Erazm, dyrektor szkoły mentatów nigdy jeszcze nie napotkał takiego przeciwnika. Miał co prawda znaczną przewagę nad Draigo, ale student szybko odrabiał straty.
                Na przyspieszonej skali czasowej symulacji całe systemy gwiezdne rodziły się i ginęły w ciągu sekund. Każdy z mentatów przewidywał plany bitew, rozważając w myślach drugo-, trzecio- i czwarto-rzędowe konsekwencje posunięć. Gilbertus nauczał takich technik, lecz jedynie nieliczni z jego uczniów dochodzili do zrozumienia szerokiej perspektywy filozofii Gestalt - takiej przebudowy percepcji, aby obejmować całość, zamiast poszczególnych elementów.
                Na czole Gilbertusa pojawiły się krople potu.
                Niewidoczny rdzeń pamięci Erazma obserwował rozgrywkę za pośrednictwem ukrytych sensorów. Obwody żelowe robota wymagały choćby nieznacznego zakresu swobody. Gilbertus planował budowę fizycznej formy, dzięki której niezależny robot mógłby się znowu samodzielnie poruszać. Kiedyś. Wyposażony w wyjątkowo wysokiej klasy intelekt, Erazm wymagał ciągłej stymulacji. Rdzeń robota zaoferował pomoc w rozgrywce gry wojennej z Draigo, lecz Gilbertus nie pozwolił na przekroczenie tej wykreślonej przez moralność linii. Nazwał to oszukiwaniem.
                „Poprawa własnych szans,” sprzeciwił się tej ocenie Erazm. „Wykorzystywanie przewagi.”
                „Nie. Będziesz mógł się przyglądać - to wszystko."
                Jednak doświadczając na samym sobie postępów, jakie dokonał jego najlepszy uczeń podczas gdy, Gibertus zaczął się zastanawiać, czy niezłomna decyzja nie była aby pochopna…
                Nie tracąc skupienia na symulacji, siedząc naprzeciw ucznia, Gibertus odezwał się do niego, „Cały czas robisz Potępy, lecz nie zapominaj, że w bitwie zawsze zdarzają się nieprzewidziane elementy. Pozornie drobne i nieznaczące czynniki, lecz mające ogromne znaczenie – rzeczy, których nie da się zaplanować. Uważaj, błyskawicznie oceniaj każdą sytuację i podejmuj odpowiednie działania."
                „Chce mnie pan rozproszyć, sir.” Czarne brwi Draigo niemal dotykały się na czole zmarszczonym w skupieniu, ciemne oczy studiowały uważnie rozwój konfliktu.
                Głośna rozmowa przerwała zawodnikom, gdy przez szeroko otwarte drzwi do sali weszła grupa studentów idących na planowe zajęcia. Rozproszony tym nagłym wydarzeniem Draigo drgnął, rozpraszając widmową flotę na całym obszarze wirtualnego pola bitwy. Gilbertus mógł skorzystać z tej okazji i zapewnić sobie zwycięstwo, lecz zamiast tego zatrzymał grę.
                „Nieprzewidziane czynniki, takie jak ten,” powiedział.
                Draigo opanował się. „Rozumiem. Kończymy tę rozgrywkę?”
                „Bardzo dobrze. Mentat musi się nauczyć koncentracji w każdych okolicznościach.”
                Gilbertus wznowił grę, a inni uczniowie zgromadzili się wokół aby obserwować pojedynek. Jednak świadomość upływającego czasu zmuszała nauczyciela, by kończył tę prywatną bitwę i zapewnił pozostałych studentom uwagę, na którą zasługiwali. W kulminacyjnym momencie bitwy Gilbertus wykonał celowo niedbały ruch i czekał, aż jego przeciwnik ruszy wykorzystać szansę na zwycięstwo.
                Jednak zauważając zmianę nastawienia instruktora, Draigo odchylił się na oparcie krzesła i na jego twarzy pojawił się wyraz niesmaku. Pozwolił, aby jego własne siły załamały się i uległy zmasowanej sile jednostek Gilbertusa. Z westchnieniem, młody mężczyzna uwolnił się od sterownika symulacji. „Nie chcę zwyciężać w ten sposób.”
                Gilbertus wstał i przeciągnął się. „Wkrótce nie będziesz musiał.”
                Młodzieniec wygrał niemal czterdzieści procent starć.