Weronika

środa, 30 maja 2012

Zgromadzenie żeńskie z Diuny - rozdział 11


To, czy postrzegasz przyszłość ludzkości w jasnych, czy w ciemnych barwach, zależy od tego, w jaki sposób filtrujesz docierające do ciebie dane.
- Norma Cenva

To nie był dobry dzień Salvadora Korrino. Właściwie, to nie mógł sobie przypomnieć kiedy to któryś z jego dni był przynajmniej do zniesienia. W większości było to jego własną winą, ponieważ fobie, które w sobie pielęgnował przewyższały to, co zwykło się przytrafiać zwyczajnej osobie. Ale w końcu władca rozległego Imperium nie był zwyczajną osobą – wszystko co go dotyczyło powinno być większe i potężniejsze. Przygnieciony swoimi licznymi lękami Cesarz pragnął w duchu być równie spokojny i zrównoważony jak jego brat, Roderick.
                Dziś Salvadora męczył piekielny, nieustępliwy ból głowy. Musiał konieczne znaleźć jakiegoś rzetelnego lekarza, kogoś, kto nie budziłby jego podejrzeń. Nikt w tym zakresie nie mógł zastąpić oddanego doktora Elo Bando, byłego dyrektora szkoły medycznej Suk, jedynej osoby, która doskonale rozumiała bóle i lęki Cesarza, medycznego eksperta, który zapewnił mu tak wiele dobroczynnych (choć kosztownych) zabiegów leczniczych. Gdyby tylko ten przeklęty głupiec nie popełnił samobójstwa…
                Choć słynna medyczna uczelnia przeniosła się do nowej głównej siedziby na Parmentierze, dotychczasowy budynek szkoły pozostał w pobliżu, w Zimii. Salvador wymagał, aby najlepsi związani z tą placówką lekarze przychodzili mu z pomocą, lecz oni do każdego zgłaszanego przezeń schorzenia, każdego doznawanego bólu lub wyimaginowanego poważnego problemu psychicznego przysyłali kogoś innego. Cała parada lekarzy, a żaden nie potrafił zidentyfikować źródła choroby. Ignoranci! Salvador w dalszym ciągu nie znalazł dla siebie nowego lekarza, takiego jakiego by lubił… a ten – nie pamiętał nawet jego imienia – wydawał się nie lepszy od reszty.
                Miał świadomość, że wszyscy goście będą oczekiwali na rozpoczęcie uroczystej kolacji w Sali bankietowej, lecz Cesarz Korrino nie był gotowy, a oni musieli się po prostu uzbroić w cierpliwość. Nie można oczekiwać, że będzie obecny na nudnym bankiecie, jeśli ból głowy nie pozwalał na zebranie najprostszych myśli.
                W swojej garderobie Salvador zapadł w pluszowy fotel, podczas gdy najnowszy doktor Suk pochylał się nad nim nucąc pod nosem jakąś irytującą melodię, i mocował na prawie łysej czaszce pacjenta paski czujników. Długie, rudawe włosy doktora zebrane były srebrnym pierścieniem na wysokości barku. Skupił się na odczycie ręcznego monitora, i ton nuconej przez niego melodyjki zmienił się nagle. „To niewąski ból głowy.”
                „Błyskotliwa diagnoza, doktorze. Akurat tego nie musi mi Pan mówić! Czy to poważne?”
                „Nie ma jeszcze powodów do nadmiernych obaw, Sire, lecz wygląda Pan na wymizerowanego. Pańska skóra jest bardzo blada.”
                „Wezwałem Pana w związku z moim bólem głowy, a nie cerą.”
                Kiedy ojciec Salvadora miał siedemdziesiąt lat, doktor Suk zdiagnozował u niego nowotwór mózgu, lecz Cesarz Jules odmówił poddaniu się wysoce technicznie zaawansowanej procedurze medycznej. Choć Roderick, zawsze kierujący się zdrowym rozsądkiem, nakłaniał ojca do poddania się najlepszemu dostępnemu leczeniu, Cesarz Jules publicznie poparł antytechnologiczny ruch butleriański i pozbył się lekarzy. I umarł.
                Salvador nie chciał popełnić tego samego błędu.
                „Zobaczmy jak to na Pana działa.” Nadal nucąc pod nosem, doktor wprowadził jakieś ustawienia w trzymanym w ręce monitorze i Salvador poczuł masujące wibracje rozchodzące się po czaszce. Czuł się, jakby jego mózg został nagle zanurzony w łagodzącej kąpieli… jak mózg cymeka w ochronnym pojemniku. Z każdą chwilą czuł się coraz lepiej.
                Lekarz uśmiechnął się widząc wyraz ulgi na twarzy swojego ważnego pacjenta. „Czy tak jest lepiej?”
                „Na razie musi wystarczyć. Muszę pojawić się na bankiecie.” Salvador już to przerabiał. Ból głowy mógł teraz ustąpić, ale jego spotęgowana fala wkrótce wróci. Cesarz wstał i wyszedł nie dziękując; ten doktor także wkrótce zniknie, jak wszyscy poprzedni.
                Tak jak podejrzewał, pozostali goście zasiedli już przy stole, patrząc na puste nakrycia i oczekując na pierwsze danie. Salvador wymienił przelotne spojrzenia z bratem i zauważył kasztanowowłosą żonę Rodericka, Hadithę, trochę dalej przy stole, rozmawiającą ze szczupłą Cesarzową Tabriną. Dobrze, przynajmniej zajmie kłopotliwą Tabrinę przez jakiś czas.
                Pomimo obietnicy ścisłej ochrony w otoczeniu Cesarza niektórzy goście mieli na sobie tarcze osobiste, powodujące delikatne drgania powietrza wokół ich sylwetek. Zgodnie ze zwyczajem, tarcze mieli na sobie także członkowie rodziny cesarskiej, z wyjątkiem izolującej się od świata macochy Salvadora, Orenny, która nie znosiła wielu aspektów technologii z powodów osobistych.
                Orenna zajmowała miejsce u drugiego szczytu stołu. Siedziała wyprostowana, wyniosła i pełna rezerwy. Była to kobieta, której postać przywodziła raczej na myśl ostre krawędzie, niż miękkie krzywizny, choć w swoim czasie uważana była za piękność. Nadal nazywano ją Cesarzową Dziewicą, ponieważ Cesarz Jules publicznie oznajmił, że nigdy nie skonsumował zawartego z nią małżeństwa. Rozgadana Anna, młodsza siostra przyrodnia Salvadora i Rodericka, zajmowała miejsce przy Orennie; między nią a jej macochą zawiązało się przedziwne porozumienie – często spędzały ze sobą czas i wymieniały się sekretnymi myślami.
                Anna Korrino miała krótkie, brązowe włosy i wąską twarz, podobną do twarzy Cesarza; jej oczy były małe i niebieskie. Pomimo swoich dwudziestu jeden lat wyglądała na znacznie młodszą – zarówno mentalnie, jak i emocjonalnie. Jej nastroje zmieniały się jak położenie wahadła na miotanej sztormem łodzi. Od czasu wstrząsu emocjonalnego, jakiego doznała w dzieciństwie nie odzyskała pełni równowagi. Lecz należała do rodu Korrino, była siostrą Cesarza, więc wszyscy zdawali się nie dostrzegać jej wad.
                Anna wpatrywała się w Salvadora od samego jego wejścia do Sali. Na jej twarzy malował się wyraz zranienia i oskarżenia. Wiedząc dokładnie, co jest źródłem jej wzburzenia, Cesarz westchnął i poczuł, że ból głowy znów narasta. Działając jako jej starszy brat, a także jako Cesarz, Salvador musiał położyć kres nieodpowiedniemu romansowi siostry z pałacowym kucharzem, Hirondo Nefem. Przez kilka ostatnich miesięcy Anna nie pozwalała nikomu poza Nefem przygotowywać i podawać jej posiłki, lecz szpiedzy Salvadora odkryli, że kucharz zapewniał cesarskiej siostrze coś więcej, niż tylko kalorie. Co też ona sobie myślała?
                Całkowicie obojętny na rodzinny dramat wrzący tuż pod powierzchnią dobrych manier zgromadzonych tu osób, Roderick prowadził pogawędkę z siostrą Doroteą, chudą kobietą o zmysłowej, nieco kociej twarzy. Kilka dni wcześniej, podczas alarmującej sesji żądań stawianych na forum Landsraadu przez Manforda Torondo, Roderick z zaskoczeniem odkrył, że Dorotea sympatyzowała z Butlerianami, co było dość wyjątkowe dla sióstr z Rossaka. Na szczęście – dzięki swojej zwykłej bystrości – upozorował atak bombowy i przeszkodził w przeprowadzeniu tamtego idiotycznego, lecz także niebezpiecznego głosowania.
                Salvador nie lubił fanatycznych przeciwników technologii. Byli tak potwornymi, ograniczonymi i skupionymi wyłącznie na jednym temacie gorliwcami i powodowali dużo problemów. Lecz nie mógł ignorować ich rosnącej w siłę rzeszy, ich zapału i ich skłonności do przemocy. Musiał ich co najmniej tolerować. Być może Dorotea mogłaby spełniać rolę łącznika – bufora pomiędzy nim a charyzmatycznym liderem Butlerian…
                Z całą pewnością nie mógł zaprzeczyć, że przybycie Dorotei i dziesięciu innych sióstr na dwór cesarski było wielce korzystne. Absolwentki szkoły na Rossaku obdażone były niezwykłym zmysłem obserwacji i umiejętnościami analitycznymi. Sama Dorotea naprawdę mu zaimponowała swoimi zdolnościami poznawczymi, i to od samego przybycia do pałacu. Może ona byłaby w stanie przemówić jego małej siostrze do rozumu, zanim Anna wpakuje się w jeszcze bardziej zawstydzające kłopoty…
                Starając się rozsiewać wokół siebie aurę najprawdziwszego zdrowia, Cesarz dotarł do szczytu stołu. Jego goście wstali (nawet Anna, choć z ociąganiem), poza nadmiernie wystrojoną macochą, która uparcie twierdziła, że na takie gesty nie pozwala jej silny ból stawów. Salvador nauczył się ignorować wybiegi i wyrazy braku szacunku ze strony Lady Orenny; w końcu była wdową po jego ojcu, i choćby z tego względu zasługiwała na ulgowe traktowanie, szczególnie że w sprawach cesarstwa nie miała nic do powiedzenia. W obliczu tego, że całą trójka cesarskich dzieci pochodziło z nieprawego łoża, od trzech różnych matek, i żadne z nich nie było dzieckiem jedynej prawowitej żony, Salvador uznał, że stałe rozdrażnienie starej kobiety jest zrozumiałe i należy je wybaczyć.
                Zajął swoje miejsce i pozostali goście podążyli jego śladem. Natychmiast z położonych na skrzydłach sali pomieszczeń kuchennych wybiegli niczym wystrzeleni z procy służący. Zaczęli podawać przystawki – sałatkę z krewetek blova oraz pikantne orzechy hep, ułożone na gwiaździstego kształtu liściach sałaty. Swoje miejsce za fotelem Cesarza zajął służący próbujący dań, na wypadek gdyby okazały się zatrute.
                Jednak Roderick odprawił go machnięciem ręki i pochylił się, aby wziąć kęs sałatki z talerza brata. „Ja się tym zajmę.” Salvador starał się go powstrzymać, lecz było już za późno. Roderick przeżuł kęs i połknął. „Sałatka jest wyśmienita.” Muskularny blondyn uśmiechnął się i wszyscy zabrali się do jedzenia. Roderick nachylił się, aby wyszeptać do ucha brata, „To głupie, przejmować się tak jedzeniem. Przez to wychodzisz na osobę słabą i strachliwą. Przecież wiesz, że nie dopuszczę, aby przydarzyło Ci się coś złego.”
                Z westchnieniem rozdrażnienia Salvador zaczął jeść. Tak, wiedział, że Roderick poświęciłby życie dla jego ochrony, zaryzykowałby otrucie i stanął na drodze pocisku ciśniętego przez zabójcę. Jednakże Salvador zdawał sobie jednocześnie sprawę z tego, że w odwrotnej sytuacji nie zrobiłby tego samego dla brata. Roderick niemal pod każdym względem był lepszym człowiekiem.
                Po przeciwnej stronie stołu Cesarzowa Tabrina roześmiała się głośno, a Haditha kiwała potakująco głową, rozbawiona jakąś zabawną uwagą. Salvador zerknął tęsknie na żonę brata – nie w wyrazie pożądania, lecz zazdrości o związek jaki ich łączył. Małżeństwo Rodericka i Hadithy było stabilne, szczęśliwe i obdarzone dobrze wychowanymi dziećmi, podczas gdy związek Salvadora z Tabriną pozbawiony był zarówno miłości, jak i potomstwa. Bez wątpienia, Cesarzowa była oszałamiającą pięknością, lecz pod powabem jej powierzchowności kryła się kłótliwa i wymagająca osobowość.
                Rodzina Tabriny zawdzięczała swoje bogactwo przemysłowi wydobywczemu. Rodzinne przedsiębiorstwo było dostawcą wytrzymałych i lekkich materiałów konstrukcyjnych mających zasadnicze znaczenie dla projektów rządowych. Salvador podpisał przedmałżeńską umowę przewidującą miażdżące kary finansowe w przypadku rozwodu; ba, w umowie tej zawarto nawet wysokie kary umowne w przypadku przedwczesnej śmierci małżonki. Salvador nie miał jak się wycofać. Była to podła umowa i stanowiła podstawę podłego małżeństwa.
                Na szczęście, miał osiem konkubin… nie tak znów wiele, biorąc pod uwagę jego pozycję, bo przecież jego ojciec miał z pewnością mnóstwo kochanek pozostając w związku z Cesarzową Orenną. Tabrinie mogło się to nie podobać, ale układ taki był zgodny z utrwaloną tradycją, dzięki której władcy mieli do dyspozycji inne opcje, niż tylko pozbawione miłości łoże małżeńskie.
                Pozostali uczestnicy posiłku rozmawiali przyciszonymi głosami, od czasu do czasu spoglądając w jego stronę. Czekali, aż Cesarz zaproponuje temat do rozmowy, co zwyczajowo było jego rolą. Ból głowy był coraz bliżej.
                Roderick zorientował się w sytuacji i przejął inicjatywę, zdejmując obowiązek z barków brata. Salvador był mu wdzięczny. Podczas chwili oczekiwania, aż podana zostanie zupa, Roderick wzniósł kieliszek białego wina w toaście skierowanym ku kobiecie z Rossaka. „Siostro Doroteo, Twoja szkoła owiana jest tajemnicą, ale robi wielkie wrażenie. Czy zechciałabyś podzielić się z nami nabytą tam wiedzą?”
                „Och, nie sądzę.” W jej brązowych, kocich oczach błysnęły iskierki rozbawienia. „Gdybyśmy rozpowiadały na lewo i prawo o naszych sekretach, jaki sen miałoby utrzymywanie Zgromadzenia żeńskiego?” Wokół stołu rozbrzmiały chichoty.
                Roderick uniósł kielich, podkreślając wartość riposty, i dyskusja skierowała się ku zasadom rządzącym różnorodnymi szkołami, których obfitość powołana została do życia po dżihadzie. „Żyjemy w ekscytujących czasach, to istny renesans edukacji – tak wiele szkół specjalizujących się w rozwijaniu rozmaitych zdolności drzemiących w ludzkich ciałach i umysłach.”
                Dorotea przytaknęła. „To, by ludzie przekonali się, jak wielkie postępy mogą poczynić dzięki brakowi opresji ze strony myślących maszyn, ma najwyższe znaczenie.”
                Cesarz otrzymywał na ten temat regularne raporty z całego, rozległego Imperium. W całym Cesarstwie szkoły powstawały jak grzyby po deszczu, każda o odmiennej specjalizacji, każda skupiająca się na innym aspekcie rozwoju duchowego lub fizycznego. Cesarz nie był w stanie nadążyć za rozwojem leżących u ich podstaw filozofii, lecz wyznaczył urzędników odpowiedzialnych za ich monitorowanie. Poza siostrami z Rossaka i lekarzami Suk, na Lampadasie odbywało się kształcenie men tatów, a z Ginaza przybywali coraz to nowi mistrzowie miecza. Niedawno dowiedział się o powołaniu dobrze finansowanej nowej Akademii Fizjologii na Irawoku – uczelni specjalizującej się w kinezjologii, anatomii funkcjonalnej i układzie nerwowym. Dziwacznych dyscyplin powstawały całe setki. W duchu uważał je za kulty edukacyjne.
                Salvador skorzystał z szansy na publiczne okazanie swojego uznania dla brata. „Roderick, w przeciwieństwie do mnie, jest bardzo utalentowaną osobą. Być może mógłbyś bracie zostać instruktorem w nowej akademii fizjologii, a może nawet zająć się naborem do takiej instytucji!”
                Roderick roześmiał się i skierował swoją wypowiedź do Dorotei, podczas gdy pozostali goście słuchali ich rozmowy. „Mój brat stroi sobie żarty. Mam zbyt wiele obowiązków związanych z rządzeniem.”
                „W samej rzeczy,” Salvador z niezupełnie udawanym zakłopotaniem. „Zbyt często musi ratować sytuację po popełnianych przeze mnie błędach.”
                Nerwowy śmiech. Roderick machnął lekceważąco ręką, w dalszym ciągu skupiając się na rozmowie z Doroteą. „Także Twoje rady są nieocenione, Siostro.”
                W końcu służący zaczęli roznosić zupę. „Po zakończeniu szkolenia,” odpowiedziała, „Wielebna Matka Raquella wysyła większość z absolwentek do szlacheckich rodzin w Lidze Landsraadu. Uważamy, że Zgromadzenie ma wiele do zaoferowania. Jeśli o mnie chodzi, mam szczególne zdolności rozpoznawania prawdy od kłamstwa.” Uśmiechnęła się do obu Korrinów. „Na przykład wtedy, gdy jeden kochający brat droczy się z drugim.”
                „Stosunki panujące w mojej rodzinie dalekie są od ideału,” wybuchła Anna, przerywając wszelkie inne rozmowy przy stole. „Salvador w ogóle nie wie zbyt wiele o miłości. Brak miłości w jego własnym małżeństwie, więc postanowił pozbawić także mnie szansy na romantyczny związek.” Młoda kobieta pociągnęła nosem, w oczywisty sposób oczekując wyrazów współczucia ze strony innych biesiadników. Lady Orenna poklepała ją przyjacielsko po ramieniu. Wyraz twarzy Cesarzowej Tabriny był iście kamienny.
                Anna wyprostowała się na krześle. Jej oczy miotały błyskawice ku Salvadorowi. „Mój brat nie powinien decydować o moim życiu osobistym.”
                „Brat nie, ale Cesarz powinien.” Ostry głos siostry Dorotei zmroził atmosferę przy stole.
                Dobra odpowiedź, pomyślał Salvador. Teraz, jak wyprowadzić stąd Annę nie wywołując skandalu? Wymienił spojrzenia z Roderickiem, który wstał. „Lady Orenno, czy byłaby Pani tak łaskawa i odprowadziła naszą siostrę do jej komnat?”
                Anna w dalszym ciągu była nadąsana. Nie zwracając uwagi na macochę ani na Rodericka, utkwiła wzrok w Salvadorze. „Twój zakaz kontaktów z Hirondo nie spowoduje, że przestaniemy się kochać! Dowiem się, gdzie go zesłałeś, i podążę za nim.”
                „Nie dziś wieczorem,” odpowiedział spokojnie Roderick i wymownie spojrzał na macochę. Po krótkim wahaniu, Orenna wyprostowała się na krześle, przyjmując doskonałą pozę, zgodną z jej pozycją. Salvador zauważył, że gdy brała Annę pod rękę nie wykazywała żadnych oznak bólu stawów. Młoda kobieta poddała się temu dotykowi, i obie panie opuściły salę z wyrazem urażonej godności.
                W niezręcznej ciszy srebrny widelec jednego z gości upadł z głośnym brzęczeniem na talerzyk. Salvador zastanawiał się, jak uratować cokolwiek z nastroju tego wieczoru. Miał cichą nadzieję, że Roderick powie coś, ratując całą niezręczną sytuację. Anna była nieustannym źródłem zażenowania. Być może trzeba ją będzie gdzieś odesłać…
                Właśnie w tym momencie w Sali dał się słyszeć przytłumiony dźwięk, jakby ktoś odkorkował wielką butlę szampana, i we wnęce zajmowanej czasami przez pałacową orkiestrę kameralną pojawiła się opancerzona struktura. Wokół stołu zawirował nagły podmuch powietrza. Biesiadnicy cofnęli się w panice, a gwardziści pałacowi zbiegali się, otaczając i chroniąc Cesarza. Ten automatycznie aktywował swoją tarczę osobistą.
                Przez klarplazowe okienko w zbiorniku Salvador dostrzegł pomarańczowy gaz i okrytą nim sylwetkę zmutowanej istoty o zbyt dużej głowie. Natychmiast ją rozpoznał; choć w ostatnich latach rzadko ktokolwiek ją widział. W ciągu długich dekad Norma Cenva ewoluowała do postaci, która nie przypominała już ludzkiej.
                Ignorując zamieszanie panujące wśród gości, Salvador wstał i zbliżył się do zbiornika. To przynajmniej nie był tani dramat romantycznych niedyskrecji jego siostry. „To w najwyższym stopniu nieoczekiwana wizyta.”
                W Sali zapadła cisza, w której głos Normy przekazywany przez głośniki zabrzmiał jakby pokonywał otchłanie kosmosu. „Nie potrzebuję już statku do pokonywania przestrzeni. Teraz potrafię zaginać przestrzeń samym tylko umysłem.” Wydawało się, że sama ta idea jest dla niej fascynująca. Gaz przyprawowy w jej zbiorniku wzburzył się i zawirował.
                Salvador chrząknął. Podczas dwunastoletnich rządów rozmawiał z tą tajemniczą kobietą tylko dwa razy. Budziła w nim respekt i onieśmielenie, lecz – wedle jego wiedzy – nigdy nikogo nie skrzywdziła swoimi nadzwyczajnymi mocami. „Jesteś zawsze miel widziana na moim dworze, Normo Cenvo. Twój wkład w nasze zwycięstwo nad  myślącymi maszynami jest nie do przecenienia. Lecz czemu zawdzięczamy Twoją dzisiejszą wizytę? To musi być coś bardzo ważnego.”
                „Nie utrzymuję już relacji z innymi ludźmi. Miej to proszę na względzie, gdy będę starała się wyrazić moje myśli słowami.” Jej wielkie oczy za plazowym okienkiem utkwione były w Salvadorze, powodując, że na plecach poczuł dreszcz obawy. „Widzę fragmenty przyszłości i martwię się.” Poszybowała w swoim zbiorniku, a skupiony Salvador nie odezwał się ani słowem, czekając na ciąg dalszy. „Aby utrzymać całość Imperium musimy mieć sieć transportową i handlową. Do tego celu konieczne są statki gwiezdne.”
                Salvador odchrząknął. „Tak, oczywiście. Mamy flotę kosmiczną VenHold, Celestial Transport i liczne inne przedsiębiorstwa działające w tej branży.”
                Zgromadzeni w sali zachowywali milczenie. Norma odezwała się, „W kosmosie znajdują się tysiące porzuconych statków maszyn. Są nietknięte. Te statki mogą służyć handlowi i cywilizacji. Lecz są grupy, które niszczą te statki, jeśli tylko zdołają je znaleźć. Motłoch wyrządza wielkie szkody. Jestem tym głęboko zaniepokojona.”
                Salvadorowi zaschło w gardle. „Butlerianie.” Manford Torondo z dumą publikował raporty, w których wymieniał ilość statków odnalezionych i unicestwionych przez jego ludzi. „Oni działają zgodnie ze swoimi przekonaniami. Wielu nazywa ich zapał godnym podziwu.”
                „Oni niszczą cenne zasoby, które mogłyby wzmocnić cywilizację ludzi. Musisz ich powstrzymać.” Rdzawe wiry gazu przerzedziły się, ujawniając w całej okazałości zdeformowane ciało Normy – zmniejszony tułów, maleńkie dłonie i stopy, niewspółmiernie wielką głowę z ogromnymi oczami i niemal niewidocznymi ustami, nosem i uszami. „W przeciwnym razie, Twoje Imperium rozpadnie się na fragmenty i sczeźnie.”
                Salvadorowi zabrakło słów. Nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby ukrócić ruch butleriański, nawet gdyby tego chciał. Jednak zanim znalazł odpowiednie wymówki, Norma Cenva zagięła przestrzeń i z głuchym klaśnięciem jej zbiornik zniknął z sali bankietowej.
                Cesarz Salvador potrząsnął głową i wymamrotał z wymuszoną beztroską, „Zadziwiające, do czego to zdolni są ci Nawigatorzy.”

niedziela, 27 maja 2012

Zgromadzenie żeńskie z Diuny - rozdział 10


To co jedna osoba postrzega jako uszczerbek dla humanizmu, inna może uważać za poprawę ludzkiej kondycji.
- Norma Cenva, wewnętrzna notatka stoczni na Kolharze

Po nonsensownym zamieszaniu ostatniego posiedzenia Landsraadu Josef Venport powrócił do kwatery głównej VenHold na Kolharze w dalszym ciągu rozmyślając nad tym, co zobaczył i usłyszał. Manford Torondo i jego barbarzyńcy pragnęli przejąć kontrolę nad nawą cywilizacji ludzi i wprowadzić ją na rafy!
                Beznogi „pół-Manford” był dziwacznym mówcą, lecz ten dziwny człowiek, podobnie jak jego poprzedniczka Rayna Butler, i poprzedzająca ich oboje wielebna Serena Butler, okryty był nimbem mistycznego męczeństwa, który przyciągał pełną poczucia winy uwagę wielu.
                Organizując i rozwijając Venport Holdings, Josef i jego poprzednicy starali się stworzyć trwałą sieć handlową, która pomoże w podniesieniu Imperium z prochów w jakim się znajdowało po pokonaniu Omniusa. Jego pragnieniem było wzniesienie ludzkości na dumne wyżyny, niedostępne jej pod dominacją myślących maszyn.
                Z drugiej strony, Butlerianie z wszystkich sił starali się wciągać całe populacje w bagno ciemnoty i ignorancji. Szczerze, choć pewnie naiwnie, wierzył, że głupoty głoszone przez Butlerian zwietrzeją z czasem. Teraz nie mógł pojąć, w jaki sposób ten ruch nabrał takiego impetu. Był to dla niego osobisty afront: logika i postęp powinny automatycznie tryumfować nad przesądami.
                Rozważając to wszystko podczas swojego powrotu do domu Josef był w ponurym nastroju. Lecz na jego spotkanie w porcie kosmicznym wyszła mu jego żona Cioba w towarzystwie sześciu doradców, i dzięki temu poczuł, że wszystko wraca do normy. Ona stanowiła opokę organizacji. Dzięki swojemu rygorystycznemu szkoleniu w Zgromadzeniu żeńskim, Cioba stanowiła partnerkę idealną, niezastąpioną pomoc w prowadzeniu rozlicznych gałęzi holdingu – zarówno tych działających publicznie, jak i tych okrytych zasłoną tajemnicy. Dzięki niej, operacje gigantycznej firmy przypominały balet pod okiem doskonałego choreografa.
                Była uderzająco piękną kobietą o intensywnej urodzie. Bladą skórę jej twarzy zdobiły ciemne brwi. Miała długie, ciemne włosy, które w dni powszednie upinała pod praktyczną chustą, lecz które opadały poniżej pasa, kiedy rozplatała je i rozczesywała wieczorami.
                Josef ni był typem romantyka i do kwestii małżeństwa podchodził z biznesowego punktu widzenia, wiedząc, że jego obowiązkiem jest zaplanowanie przyszłości rodu Venportów. Perspektywa wydania jednej z absolwentek szkoły na Rossaku za właściciela VenHold była dla Zgromadzenia oczywistą gratką – patrząc na bogactwo i polityczne wpływy Venporta – więc siostry zaoferowały mu klika możliwych kandydatek. Po zorientowaniu się w dostępnych opcjach, Josef najwyżej ocenił Ciobę. W dwunastoletnim okresie ich małżeństwa Cioba udowodniła swoją nieprzeciętną wartość jako partnerki w interesach.
                Jako wnuczka Karee Marques miała domieszkę krwi czarodziejek. Josef także wyprowadził swoją linię genetyczną z Rossaka – poprzez Normę Cenvę, której matka – Zufa Cenva była najpotężniejszą czarodziejką w historii. Zgodnie z analizą genetyczną przeprowadzoną przez Zgromadzenie, dwie córki Cioby i Josefa miały ogromny potencjał. Wychowanie i szkolenie obu córek rodzice powierzyli szkole na Rossaku.
                Oddalając się od promu kosmicznego podszedł ku nim. Formalnie przywitał żonę i sześciu doradców. Nie pocałował jej, ale też nie oczekiwała tego. Na czułości przyjdzie czas później – teraz pełnili zupełnie inną, publiczną rolę. Złożyła mu zwięzły i konkretny raport zawierający streszczenie najważniejszych spraw – kryzysów, które już zdołała opanować, oraz innych nadzwyczajnych sytuacji wymagających jego interwencji. To co najbardziej w niej cenił to fakt, że nigdy nie marnowała jego czasu, przekazując mu tylko te informacje, które rzeczywiście wymagały jego uwagi.
                Towarzyszyła mu, kiedy narzucił tempo marszu. Doradcy podążali za nimi, dodając konieczne szczegóły i opinie. Choć Josef zajmował się wieloma operacjami i inwestycjami VenHold, starał się pozostawać ponad poziomem szczegółów i detali. Przeciwnie do jego pra-prababki, Normy Cenvy, która pozostawała w umysłowej izolacji otoczona własnymi obawami i niemal niezdolna do komunikowania się ze zwykłymi ludźmi, takimi jak on. Powracając z Salusy Sekundusa czuł bezpieczeństwo i stabilność, wiedząc, że VenHold pozostaje w dobrych rękach. Na chwilę mógł zapomnieć o panującym poza firmą chaosie.
                Wokół niego, lądowiska tętniły życiem: promy startowały i lądowały, pojemniki ładunkowe trafiały na swoje miejsca, tankowce śpieszyły do uśpionych w dokach statków. Pracownicy obsługi, inżynierowie i projektanci wypełniali cylindryczne kompleksy administracyjne niczym trutnie ul.
                Zanim dotarli do jego gabinetu w gigantycznym budynku administracyjnym, Cioba zakończyła już składanie raportu. Przed wejściem, Josef podziękował doradcom i odprawił ich, i do wnętrza wszedł jedynie w towarzystwie żony. Oboje usiedli, pozwalając sobie na chwilę relaksu, lecz nie tracąc skupienia na sprawach zawodowych. „Czym trzeba zająć się w pierwszej kolejności?” zapytał. „Co wymaga mojego podpisu i nie może poczekać do jutra?”
                „Myślę, że to o czym mówiłam na końcu jest najpilniejsze,” odpowiedziała Cioba. „Zgodnie z tym, co ustaliliśmy zanim wyleciałeś, zintensyfikowałam wysiłki nad obserwacją kolejnych trzech uciekinierów z EKT. Jeden z nich został odkryty przez motłoch i zabity. Pozostali dwaj renegaci są gotowi do oddania się nam na warunkach przez nas zaproponowanych.”
                „Nie mam cierpliwości do motłochu.” Twarz mu się ściągnęła. „Chociaż delegaci EKT sami naważyli tego piwa, chcę chronić ich przed ciemnymi hordami fanatyków religijnych.” Zamieszki spowodowane Biblią Protestancko-Katolicką były jedynie luźno powiązane z ruchem butleriańskim, lecz u ich podstaw leżała ta sama ignorancja i zabobon. Wieśniacy z pochodniami.
                Cioba odezwała się ściszonym głosem, „Pamiętaj, że także delegaci okazali się zagubionymi głupcami. Właściwie dotyczy to całej Ekumenicznej Komisji Tłumaczy. Wyszli z fałszywego założenia, że mogą zastosować jeden, racjonalny porządek do wszystkich sprzecznych i rozbieżnych przekonań religijnych. Nic dziwnego, że ludzie się przeciw temu zbuntowali.”
                Josef ustanowił ściśle tajny obóz dla uchodźców na niemal zapomnianej planecie Tupile, oferując bezpieczeństwo każdemu, kto chciał zniknąć – w tej liczbie samemu Toure Bomoko, który zbiegł tam bezpośrednio po nieprzyjemnym incydencie z żoną Cesarza Julesa Korrino w Pałacu Cesarskim, i krwawej łaźni, która po nim nastąpiła. Jedynie Nawigatorzy floty kosmicznej wiedzieli, jak dostać się na tę planetę, więc tajemnica jej położenia była całkowicie bezpieczna.
                „Dobrze, odeślij ich na Tupile – nikt ich tam nie znajdzie. Zgadzasz się?”
                „Zgadzam się. Tak będzie najlepiej.”
                Josef podpisał upoważnienie, a potem poprosił żonę, aby towarzyszyła mu podczas odwiedzin Normy Cenvy w jej zbiorniku.

***

Pod zachmurzonym niebem Kolhara, na rozległym utwardzonym polu stały setki zbiorników. Szczelne, plazowe okienka miały raczej za zadanie umożliwić zewnętrznym inspektorom zajrzenie do wnętrza, niż mieszkańcom zbiorników wyglądanie na zewnątrz. Pracownicy z podwieszonymi na dryfach kanistrami przechodzili od jednego zbiornika do następnego pompując świeży gaz melanżowy. Wewnątrz licznych pojedynczych zbiorników, embrioniczni Nawigatorzy unosili się w gęstych brązowo-pomarańczowych obłokach. Ich ciała były powolne i omdlewające, lecz ich myśli przebiegały ścieżki nie naniesione na żadne mapy.
                Na stosie kopca, który wzniesiono i ozdobiono niczym akropol wznosiła się największa i najstarsza z tych konstrukcji – zbiornik, w którym przebywała Norma Cenva. W towarzystwie Cioby Josef wspinał się po marmurowych stopniach czując się jak pokorny wierny zbliżający się do stóp posągu bóstwa. Jego pra-prababka trwała tam zanurzona w gazie przyprawowym, nigdy nie oddychając świeżym powietrzem, od ponad osiemdziesięciu lat nie opuszczając zbiornika. Jej myśli wędrowały po ezoterycznej tkaninie matematyki i fizyki. Zasadniczo nie była już człowiekiem.
                Norma była niewiarygodnie inteligentna. Jej ciało uległo zaawansowanej ewolucji, a umysł obejmował coraz szersze połacie wszechświata. Jej zapotrzebowanie na świeżą przyprawę było nienasycone. Nawigatorzy, flota kosmiczna VenHold – a w rzeczywistości cała koncepcja tarcz Holtzmana i silników zaginających przestrzeń – to wszystko nigdy by się nie ziściło, gdyby nie jej przełomowe odkrycia.
                „Nikt tak naprawdę nie wie, o czym ona może myśleć,” powiedział Josef do żony, „ale jasno oznajmiła mi, że chce dodania wielu nowych statków do floty VenHold. Powiedziałem jej, że dla zapewnienia odpowiedniego poziomu usługa dla wszystkich planet Imperium koniecznych byłoby dziesiątki tysięcy statków.”
                „Może chce po prostu więcej Nawigatorów,” powiedziała Cioba. „Więcej takich, jak ona.”
                Uśmiechnął się wchodząc na ostatnie stopnie. „Tworzy Nawigatorów tak szybko, jak to tylko możliwe, lecz do tego celu konieczne są nadzwyczajne ilości przyprawy. Zwróciłem jej uwagę, że im więcej statków posiadamy, tym więcej melanżu jesteśmy w stanie rozprowadzać po Imperium… a co za tym idzie, tym więcej Nawigatorów jesteśmy w stanie tworzyć. Wszyscy odnoszą w ten sposób korzyści.”
                Ze szczytu wzgórza widoczny był rojny port kosmiczny oraz tereny stoczni. Co godzinę startował nowo wyposażany statek. Wieże startowe wznosiły się strzelistymi iglicami w niebo. Już samo śledzenie wszystkich planowych przelotów pomiędzy tysiącami planet Imperium było administracyjnym koszmarem, lecz nad tym zadaniem pracowało do Josefa tysiące ludzi – wszyscy zgromadzeni w jednym kompleksie budynków.
                Na szczęście nie wszystkie jednostki wymagały Nawigatorów. Wolno poruszające się tradycyjnymi szlakami towarowce wystarczały do transportu niepsujących się materiałów z jednej planety na drugą. Te statki korzystały z tradycyjnych silników sprzed ery Holtzmana. Choć każda taka podróż trwała miesiącami, była tańsza i bezpieczna.
                Zaginacze przestrzeni pokonywały dystans niemal natychmiast, lecz przez długie lata poruszały się na ślepo; piloci wykreślali kurs i modlili się, aby na ich drodze nie pojawiło się żadne niebezpieczeństwo. Także teraz, tani przewodnicy w rodzaju Celestial Transport ryzykowali podróże na ślepo, zwykle nie informując o tym fakcie nieszczęsnych pasażerów. Wiele lat temu, w okresie Dżihadu Sereny Butler, Aureliusz Venport zgodził się przekazać swoje zaginające przestrzeń statki na rzecz wysiłku wojennego, pod tym jednak warunkiem, że wyłącznie jego firma będzie miała prawo do korzystania z tej technologii po pokonaniu myślących maszyn. Jednak, nim upłynęły dwie dekady od chwili bitwy pod Korrinem, Cesarz Jules wprowadził poprawkę do tej umowy, aby – jak to określono – „umożliwić konkurencję”.
                Josef nie mógł pozbyć się rozdrażnienia na myśl o tym, że ryzyko ponoszone przez jego rodzinę i ciężka praca zostały tym samym zepchnięte na margines, lecz dostosował się do nowych zasad. Tylko VenHold znał sekret tworzenia i szkolenia Nawigatorów – istot zdolnych do objęcia kosmosu swoimi umysłami i wytyczenia bezpiecznej drogi przez zakrzywioną przestrzeń.
                Zanurzeni w gazie przyprawowym, pływający w polach dryftowych, kandydaci na Nawigatorów kierowali swoje myśli ku wnętrzu, ku krajobrazom kreślonym przez fizykę i matematykę. Wraz z ekspansją ich umysłów rosło ich zapotrzebowanie na przyprawę. Rosło bez końca. Podobnie jak bez końca rosło zapotrzebowanie Josefa na nowych Nawigatorów.
                Choć Ciobie od czasu do czasu udawało się z nią porozmawiać, głównie o wspólnych rossakańskich korzeniach, Josef był jedyną osobą potrafiącą regularnie komunikować się z Normą. Początkowo łącznikiem Normy ze światem zewnętrznym był jej syn – Adrien Venport – jeden z głównych założycieli imperium handlowego Venporta. Później, gdy ciało zaczynało go zawodzić, Adrien pozwolił się wreszcie przekonać matce do umieszczenia w zbiorniku z melanżem, który miał go zamienić w istotę podobną do matki, lecz Adrien okazał się być zbyt stary, a jego organizm zbyt mało elastyczny, i utonął w gazie melanżowym. Pogrążona w żałobie Norma Cenva wycofała się w głąb siebie i nie zbliżyła się do nikogo z ludzi… aż do czasu, kiedy kontakt z nią udało się nawiązać Josefowi.
                Teraz stał przed zbiornikiem. Odezwał się do mikrofonu i czekał, wiedząc, że czasami muszą upłynąć długie minuty, zanim skupi się na nim uwaga Normy. Gdy w końcu odezwała się do niego z wnętrza zbiornika, jej głos brzmiał eterycznie, pływająco i sztucznie. Nie miał pojęcia, jak właściwie mógłby brzmieć dźwięk wydawany przez jej struny głosowe, a nawet, czy w ogóle je jeszcze miała. „Czy sprowadziłeś więcej statków?” zapytała. Czasami wypowiedzi Normy były całkowicie artykułowane i zrozumiałe, czasami brzmiały odlegle i niespójnie. Wszystko zależało od tego, ile uwagi mu poświęcała.
                „Odnieśliśmy pewne sukcesy, ale napotkaliśmy także na przeszkody.”
                „Potrzeba więcej statków, więcej Nawigatorów, więcej przyprawy. Wszechświat czeka.”
                Odpowiedział: „Nie mamy wystarczającej ilości Nawigatorów, aby obsadzić wszystkie statki przekazane do służby. Potrzebujemy więcej Nawigatorów, aby kierowali większą ilością statków przewożących przyprawę, aby możliwe było tworzenie więcej Nawigatorów.”
                Norma zastanawiała się przez chwilę. „Rozumiem ten zaklęty krąg.”
                „A także więcej ochotników do transformacji,” dodała Cioba. Tu w rzeczywistości było wąskie gardło. „Niewielu chce zapłacić tak wysoką cenę.”
                „Nagrodą jest cały wszechświat,” powiedziała Norma.
                „Gdyby tylko było to takie proste”, dodał Josef. Zdawało się, że Norma nie rozumie problemu.
                Wraz ze wzbogacaniem się floty w nowe statki, coraz bardziej palącą potrzebą było zdobywanie nowych ochotników, którzy odważyliby się poddać transformacji do Nawigatora. Nie wszyscy przeżywali tę próbę stając się zdolnymi do pracy na nowych statkach. Josef miał nadzieję, że kiedyś wszyscy kandydaci na Nawigatorów będą dobrowolnymi ochotnikami. Tymczasem musiał pracować z takim materiałem, jaki był dostępny.
                Omówili dogłębnie ten problem z Ciobą, a ona wysunęła nawet propozycję dla Wielebnej Matki Raquelli, ale jak dotąd żadna a sióstr nie zdecydowała się poddać dobrowolnej transformacji. Jak można przekonać inteligentnego kandydata aby zgodził się na zamknięcie w maleńkiej celi więziennej wypełnionej toksycznym gazem przyprawowym, i poddał ekstremalnej transformacji ciała i umysłu? To nie była łatwa decyzja dla nikogo.
                „Robię co mogę,” powiedział. „Proszę, zachowaj cierpliwość.”
                „Jestem cierpliwa,” odpowiedziała Norma. „Mogę czekać w nieskończoność.” Na chwilę pogrążyła się w milczącej zadumie, a potem odezwała się znowu, „Przeprowadzam tych kandydatów przez ćwiczenia umysłowe. Będą dobrymi Nawigatorami.” Wielkie oczy osadzone w zdeformowanej twarzy zbliżyły się do plazowego wizjera. „Pomimo całej technologii zapewniającej napęd naszym zaginającym przestrzeń statkom, flota w dalszym ciągu zależy od ludzkiego mózgu.” Jej myśli odpłynęły i Josef myślał, że już utracił jej zainteresowanie i uwagę, lecz wtedy Norma przemówiła znowu. „Potrzeba więcej statków. Potrzeba więcej Nawigatorów. Potrzeba więcej przyprawy. I do tego potrzeba więcej statków.”
                Choć miała zdolność rozumienia rzeczy niemal niemożliwych do pojęcia, Norma nigdy nie pojęła natury interesów, jakie prowadził Josef. Nic więc dziwnego, że nie dbała o niuanse polityki. I w tym zakresie Josef musiał ją wyręczać.
                Podniósł głos. „Jest wiele statków – byłych statków maszyn – które VenHold może przystosować do celów pasażerskich lub towarowych. Całe porzucone floty dryfują w kosmosie, lecz trzeba je znajdować zanim położą na nich łapy Butlerianie. Oni niszczą statki robotów wszędzie, gdzie je znajdą – wandale i terroryści ze szlachetnymi hasłami na ustach.” W jego głosie brzmiał gniew.
                „To powstrzymaj ich,” powiedziała Norma. „Nie powinni niszczyć statków, które potrzebujemy.”
                „Nawet Cesarz Salvador udaje, że nie widzi, kiedy ci fanatycy niszczą statki,” włączyła się Cioba. „Myślę, że on boi się Butlerian.”
                „Cesarz powinien ich powstrzymać.” Norma zamilkła, unosząc się w swoim pojemniku. Josef wyczuł jej głębokie zmartwienie. W końcu, obco brzmiącym głosem powiedziała, „Zastanowię się nad tym.” Następnie zatonęła w gęstej, cynamonowej mgle.

czwartek, 24 maja 2012

W sprawie Zgromadzenia żeńskiego

Jak zauważyliście wrzucam kolejne rozdziały nieopublikowanej jeszcze w Polsce książki Herberta/Andersona "Sisterhood of Dune". Robię to z dwóch powodów: po pierwsze uwielbiam się chwalić, jaki jestem wspaniały i jak dobrze znam angielski :); po drugie - liczę bardzo na to, że wśród czytelników, szczególnie miłośników świata Diuny, znajdę osobę, która zechce być korektorem, redaktorem i edytorem mojego tłumaczenia.
Staram się, aby to co piszę było spójne z dotychczasowymi tłumaczeniami Diun (szczególnie Jankowskiego), ale różnie to bywa - i co dwie pary oczu, to nie jedna.
Jeśli ktoś byłby chętny do współpracy, proszę o wiadomość. Jak widzicie nie jest to jakieś szalone tempo wymagające zarywania nocy. Mam co prawda parę rozdziałów w zapasie, ale i tak do wszystkiego podchodzę spokojnie. Ja także mam swoje priorytety - dom, pracę, wychodzenie z sukami na spacery...

środa, 23 maja 2012

Zgromadzenie żeńskie z Diuny - rozdział 9


Rzeczą trywialną jest stwierdzenie zgadzania się z określonymi przekonaniami. Zdecydowanie większym wyzwaniem jest postępowanie zgodnie z nimi.
Manford Torondo, z przemówienia w sali posiedzeń Landsraadu

Zwykle, gdy Manford pojawiał się przed tłumem lojalnych zwolenników na Lampadasie, wiwaty uderzały w niego niczym podmuch oczyszczającej powietrze burzy. Jednak dziś, gdy dwóch tragarzy niosło jego palankin do sali posiedzeń Landsraadu na Salusie Sekundusie, przyjęcie mu zgotowane było znacznie chłodniejsze.
                Woźny zaanonsował go donośnym głosem przeładowanym pretensjonalnym formalizmem, choć na sali nie było nikogo, kto nie znałby przywódcy ruchu butleriańskiego. Aplauz zgotowany mu przez szlachetnie urodzonych był wyrazem uprzedzającej grzeczności, lecz daleko mu było do burzliwości, żeby nie wspomnieć o ekstazie. Manford zadecydował, że puści to mimo uszu. Siedząc w palankinie, zamiast na ramionach swojej mistrzyni miecza, wyprostował się dumnie. Jego własne barki były szerokie, mięśnie ramion potężne, dzięki zastępczej roli, jaką pełniły przy poruszaniu, w miejsce brakujących nóg, a także dzięki regularnym ćwiczeniom. Gdy tragarze nieśli go ku mównicy, Anari Idaho kroczyła tuż przy nim, otaczając go dyskretną opieką i ochroną.
                Manford rozejrzał się po ogromnej sali. Przyprawiające o zawrót głowy niekończące się rzędy foteli rozchodziły się koncentrycznie niczym fale spowodowane wrzuceniem kamienia do spokojnego stawu. Miejsca te zajmowali przedstawiciele najważniejszych światów oraz upoważnieni przedstawiciele grup planet o mniejszym znaczeniu, otoczeni niezliczonymi obserwatorami i funkcjonariuszami, oraz rzeszą biurokratów. Cesarz Salvador Korrino siedział w swojej okazałej loży. Uczestniczył w posiedzeniu, ale nie krył znudzenia. Jego brat, Roderick, zajmował drugie krzesło w loży. W tej chwili pochylił się ku władcy, aby powiedzieć mu coś na ucho. Obaj nie sprawiali wrażenia, aby obecność Manforda na mównicy przyciągnęła ich uwagę.
                Tragarze zatrzymali się, kiedy palankin znalazł się w odpowiednim miejscu w polu wzmacniającym. Znalazł się w promieniu jasnego światła padającego nań z góry. Uniósł twarz, jakby wystawiał ją na promienie słońca, albo na promień łaski spływającej na niego z niebios.
                Rozległ się głos Marszałka, sprowadzając go na ziemię. „Manfordzie Torondo, przedstawicielu ruchu butleriańskiego, poprosiłeś o możliwość zwrócenia się do Rady Landsraadu. Przedstaw swoją sprawę."
                Manford zwrócił uwagę na wiele pustych miejsc w sali. "Dlaczego tak wielu członków jest nieobecnych? Czyżby nie powiadomiono wszystkich o moim przybyciu? Czyżby nie wiedzieli, że mo„e słowa mają najwyższe znaczenie?”
                Marszałek nie krył zniecierpliwienia. "W posiedzeniach nigdy nie uczestniczą wszyscy uprawnieni, przewodniczący Torondo. Jednak mamy kworum."
                Manford wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze z głośnym westchnieniem. "Z przykrością widzę, że nie ma kompletu słuchaczy. Czy mogę otrzymać listę tych, którzy są na sali?" Tak naprawdę znacznie bardziej interesowało go to, kto postanowił nie przybyć.
                „Te informacje znajdują się w publicznie dostępnych protokołach. Proszę rozpocząć przedstawianie swojej sprawy.”
                Manforda oburzyła nieprzychylna oschłość Marszałka, lecz zaczerpnął sił z najmroczniejszych zakątków swego serca i postanowił dać temu spokój. Na razie.”
                Przemówił tak, jakby zwracał się do równych sobie. „Dobrze więc. Przybyłem złożyć sprawozdanie z godnych dzieł moich zwolenników i zwrócić się o deklarację jedności. Butlerianie w dalszym ciągu odkrywają i niszczą placówki i statki robotów. Choć jest to część zadania nam powierzonego, te statki stanowią zaledwie symbol tego, co wyrządziły nam myślące maszyny, przypomnienie przeszłości. Rzeczywiste zagrożenie jest bardziej podstępne… i świadomie ściągacie je na siebie.”
                Obrócił się w palankinie, aby móc gestem ramienia objąć całą salę posiedzeń. Tragarze pozostali nieruchomi, niczym posągi. Anari wpatrywała się uważnie w słuchaczy.
                „Głównym powodem mojego tu przybycia jest to, że konieczne jest przypomnienie. Moi ludzie rozsiani są po całym imperium i otrzymuję od nich raporty, mówiące o tym, że wasze planety stają się miękkie, że znajdujecie wymówki i usprawiedliwienia dla czynienia wyjątków, że pozwalacie na to, aby stulecia ucisku odchodziły w niepamięć po upływie zaledwie kilku dziesięcioleci.”
                Od strony ław przedstawicieli usłyszał pomruk głosów. Cesarz Salvador siedział teraz wyprostowany w swojej loży i dokładnie mu się przysłuchiwał. Roderick Korrino wydawał się być głęboko zamyślony.
                Manford ciągnął dalej, „Pozwalacie na to, aby maszyny ponownie pojawiały się w waszych miastach i w waszych domach. Mówicie sobie, że są nieszkodliwe, że taka odrobina technologii nie może nikomu wyrządzić krzywdy, albo że należy zezwolić na użytkowanie przydatnych maszyn, albo tego konkretnego urządzenia, jako wyjątku. Czyżbyście wszystko zapomnieli?” Wzniósł głos do krzyku. "Czy zapomnieliście? Ile małych kroczków trzeba zrobić, aby znaleźć się za krawędzią przepaści? Zniewolenie ludzkości nie nastąpiło jednego dnia, lecz w wyniku kolejnych złych decyzji, wraz z pokładaniem przez ludzi coraz większej ufności w myślących maszynach."
                Beznogi mężczyzna zrobił głęboki wdech. „Pomimo tych błędów, pokonaliśmy myślące maszyny i znów zyskaliśmy możliwość dumnego podążania ścieżką prawości. Jedyną ścieżką. Nie ważcie się zmarnować tej szansy, więc wzywam was, byście szli za nami! Butlerianie odkryli ścieżkę prawości. Podążając nią nie narazimy się na niebezpieczeństwo. Podążając nią pozostaniemy ludźmi."
                „Ludzki umysł jest świętością,” wyszeptała Anari z uwielbieniem.
                Wskazał na jeden z foteli przeznaczonych dla zaproszonych gości. „Gilbertus Albans przybył tu ze szkoły mentatów na mojej planecie. On i jego uczniowie dowiedli, że nie potrzebujemy komputerów. Prawdą jest, że ludzki umysł jest świętością!”
                Wyraźnie zakłopotany tym bezpośrednim wskazaniem, poprawiając okulary na nosie dyrektor szkoły mentatów wstał z ociąganiem i przemówił. "Tak, szacowni przedstawiciele. Dzięki ostrożnym wysiłkom, poprzez ćwiczenia i doświadczenia umysłowe, niektórzy kandydaci zyskują umiejętność porządkowania swoich umysłów w odpowiedni sposób. Są w stanie wykonywać obliczenia i przedstawiać prognozy drugiego i trzeciego rzędu. W pełni wyszkolony i wykwalifikowany mentat może pełnić rolę komputera. Wielu z absolwentów mojej szkoły rozpoczęło już służbę na dworach szlachetnie urodzonych."
                Manford zwrócił się ku loży cesarskiej. „Siostra Dorotea z Rossaka jest jedną z kilku członkiń Zgromadzenia żeńskiego, doradzających dworowi cesarskiemu. Może zaświadczyć prawdziwości tych słów.”
                Ubrana w czarną szatę kobieta zajmująca miejsce w pobliżu Cesarza Salvadora skłoniła głowę, gdy zebrani zwrócili się w jej kierunku. Zaskoczony Salvador spojrzał na Doroteę; najwyraźniej nie spodziewał się obecności zwolenniczki butlerian na swoim własnym dworze. Ta kobieta doskonale wywiązywała się ze swoich obowiązków, lecz ten właśnie szczegółu ukryła przed nim.
                Chuda Dorotea wstała, ponownie się skłoniła i oznajmiła, „Celem naszego Zgromadzenia żeńskiego jest maksymalizacja potencjału drzemiącego w ludziach. Nasze ciała są najwspanialszymi maszynami, jakie kiedykolwiek zostały stworzone. Dzięki nabywaniu umiejętności fizycznych i psychicznych możemy nadać naszemu człowieczeństwu wyższy poziom i polegać na nim. Maszyny są nam niepotrzebne.”
                W sali rozległ się nieprzyjemny głos. „Więc wy, barbarzyńscy, macie zamiar pozbyć się wszystkiego? Cofnąć nas wszystkich do epoki kamiennej?”
                Wszystkie oczy zwróciły się ku galerii dla gości, a Manford skrzywił się z niesmakiem. Dzieki swoim włosom koloru cynamonu i sumiastemu wąsowi, dyrektor Josef Venport był rozpoznawalny na pierwszy rzut oka. Ambitny biznesmen był gotów wykorzystać każdą formę technologii, jeśli jej użcie mogło przynieść zyski.
                Venport wciągnął głośno powietrze przez nos. „Chcielibyście, abyśmy odrzucili cały postęp poczyniony w medycynie? W transporcie? Chcecie usunięcia wszystkich kamieni milowych wyznaczających rozwój naszej cywilizacji? Popatrzcie na siebie samych – przecież korzystacie z pola wzmacniającego, które przekazuje wasze słowa! To co Pan mówi jest niespójne i pełne hipokryzji, Torondo - nie wspominając już o Pańskiej ignorancji."
                „Ależ proszę Państwa, czy wszystko musimy doprowadzać do absurdu?" zawołał inny mężczyzna z ław przeznaczonych dla delegatów. Torondo szybko go rozpoznał - był to Ptolemeusz, przedstawiciel planety Zenith, niewielki człowieczek o profesorskich zapędach. "Na moim świecie panuje nastawienie kolegialne. Wdrożyliśmy wiele przedsięwzięć, w ramach których nauka służy dobru ludzkości. Technologia, podobnie jak ludzie, może być dobra lub zła."
                „Technologia nie jest jak ludzie.” Głos Manforda był zimny jak głaz. "Znamy zło czające się w nauce. Pamiętamy o odkryciach, które nigdy nie powinny były zostać dokonane. Znamy ból i ogrom cierpienia, które technologia ściągnęła na nasz gatunek. Popatrzcie na radioaktywne ruiny Ziemi i zniszczenia na Korrinie, popatrzcie na tysiące lat zniewolenia pod rządami cymeków i Omniusa.” Zniżył głos, przybierając bardziej ojcowskie tony, ale jednocześnie przesycając swoje słowa groźbą. "Czy niczego się nie nauczyliście? Igracie z ogniem."
                Dyrektor Venport wykrzyknął sarkastycznie, „A Pan stara się nas przekonać, abyśmy ponownie zapomnieli o ujarzmieniu ognia!” Po sali poniosły się stłumione chichoty.
                Anari Idaho poczuła się osobiście obrażona, lecz Manford zapanował nad swoim gniewem. Zignorował wybuch Venporta i ciągnął dalej, „Wielu z was złożyło puste obietnice wyrzeczenia się technologii, ale gdy tylko spuściliśmy was z oka, znów wygoda wzięła górę. Weźcie sobie do serca taką przestrogę: Moi Butlerianie nie przestają was obserwować."
                Z wyrazem zniecierpliwienia w głosie Cesarz Salvador przemówił przez swój własny wzmacniacz. „To stary spór, przewodniczący Torondo, i nie uda nam się go dziś rozstrzygnąć. Landsraad ma ważne sprawy do załatwienia. O co konkretnie Panu chodzi?"
                „O głosowanie,” odpowiedział. Gdyby był to jeden z organizowanych przez niego wieców, do tej chwili ludzie wrzeszczeliby w ekstazie i szlochali. "Domagam się głosowania. Każdy przedstawiciel musi określić się publicznie, i z adnotacją w protokole, czy podejmuje się przestrzegać zasad, jakich nauczała nas Rayna Butler. Czy będzie przestrzegać wytycznych ruchu butleriańskiego i na zawsze odrzuci pokusę zaawansowanej technologii?"
                Oczekiwał aplauzu. Zamiast niego, z ław delegatów podniósł się szmer niezadowolenia. Manford nie mógł pojąć, na co oni czekają. Czemu opierają się temu, co jest prawe? Ale ci bogaci, utuczeni ludzie tak łatwo nie zrezygnują z rzeczy czyniących ich życie łatwiejszym.
                W loży cesarskiej, zatroskany Roderick Korrino szeptał coś na ucho swojemu bratu, który także wyglądał na podenerwowanego. Zebrawszy się w sobie, Salvador ogłosił, "Jest to kwestia, która zasługuje na bardziej dogłębną dyskusję. Każdy przedstawiciel planety lub grupy planet ma prawo się wypowiedzieć, i każdy powinien powrócić na ojczysty świat i przekonać się, jakie w tym zakresie są życzenia jego mieszkańców.”
                Manford powiedział, „Jednym słowem mogę wezwać dziesiątki tysięcy moich zwolenników, wypełnić nimi ulice Zimii i rozkazać im, aby unicestwili każdy przejaw technologii, aż do poziomu kieszonkowych zegarków. Radziłbym Ci Panie nie przeciągać tej sprawy." Pomiędzy delegatami przebiegły pełne lęku szepty. Jego groźba była dla nich obrazą, lecz doskonale zdawali sobie sprawę, że nie jest gołosłowna. "Nie możemy pozwolić na kiełkowanie nowej ery myślących maszyn."
                „A ja nie dam się zastraszyć neandertalskiemu osiłkowi,” wykrzyczał Venport, „nawet jeśli grozi wezwaniem motłochu prymitywnych głupców.”
                „Proszę, Panowie, to nonsens! To pozorny spór. Możemy to omówić- ” nalegał Ptolemeusz z Zenitha, w dalszym ciągu starając się zachować negocjacyjny ton głosu. Zakrzyczano go.
                Roderick Korrino wyśliznął się z loży cesarskiej. Salvador wydawał się ulegać panice.
                „Żądam głosowania," powtórzył Manford. "Każdy obecny tu przedstawiciel musi oświadczyć, czy jego planeta stoi po stronie ludzkiej wolności, czy bierze stronę ostatecznego zniewolenia.”
                „W kwestii formalnej,” powiedział jeden z delegatów, nie przedstawiając się. „Manford Torondo jest jedynie zaproszonym gościem. Nie ma prawa stawiać żądań na posiedzeniu Landsraadu. Nie ma prawa żądać głosowania.”
                Pięcioro delegatów planet kontrolowanych przez Butlerian wstało ze swoich miejsc i głośno zaczęło domagać się formalnego głosowania (postępując co do joty zgodnie z otrzymanymi poleceniami). Manford miał wielu sprzymierzeńców, i umiał planować z wyprzedzeniem. "Mam wrażenie, że Pańśki wniosek formalny został odrzucony. Jeśli będzie taka potrzeba, pozostanę tu cały dzień. Więc jak, cesarzu Salvadorze? Zarządzi Pan głosowanie?"
                Łysiejąca głowa Imperium najwyraźniej nie czuła się komfortowo w sytuacji zagonienia w kozi róg. Jego twarz pałała czerwienią. Rozglądał się na boki poszukując rady, lecz Rodericka przy nim nie było. Siostra Dorotea coś mu szepnęła do ucha, lecz pokręcił odmownie głową.
                Przenikliwe sygnały alarmowe przebiły się ponad zgiełk w Sali posiedzeń i spowodowały falę paniki. Roderick Korrino znów pojawił się w cesarskiej loży, przekazał bratu jakąś pilną wiadomość, a następnie chwycił za cesarski wzmacniacz. „Panie i Panowie, właśnie otrzymaliśmy wiarygodne ostrzeżenie o podłożeniu bomby. Sala posiedzeń Landsraadu może być zagrożona. Proszę o możliwie jak najsprawniejsze ewakuowanie się.”
                Poruszenie i zgiełk głosów jeszcze się nasiliły. Delegaci zaczęli przepychać się ku wyjściom. Na drogach ewakuacyjnych rozpętało się pandemonium. Anari rzuciła szybkie komendy do tragarzy Manforda, a ci ruszyli biegiem przez salę, niosąc beznogiego mężczyznę ku bezpiecznemu schronieniu.
                Manford wykrzyczał, „Ale musi się odbyć głosowanie!”
                Mistrzyni miecza podążała za nim truchtem, cały czas zachowując pełną czujność. „Jeśli jest choćby cień możliwości, że wybuchnie tu bomba, muszę wydostać go bezpiecznie z tego miejsca. Natychmiast.”
                Manford zacisnął pięści. Kto mógłby zagrozić Landsraadowi podczas jego przemówienia? Wiele lat temu, wywołana przez zabójcę eksplozja zabiła Raynę Butler i odebrała Manfordowi nogi. Wiedział, że ma wrogów, lecz to wszystko nie przypominało ich taktyki.
                „Zwołają posiedzenie ponownie,” powiedziała Anari, gdy wybiegali przez drzwi. „Zwrócisz się do nich kiedy indziej.”
                „Będę nalegał, aby tak się stało.” Manford był tak wściekły, że całe jego ciało drżało. Był przekonany, że moment tego „zagrożenia bombowego” był aż nadto dogodny dla jego oponentów.