Weronika

środa, 23 maja 2012

Zgromadzenie żeńskie z Diuny - rozdział 9


Rzeczą trywialną jest stwierdzenie zgadzania się z określonymi przekonaniami. Zdecydowanie większym wyzwaniem jest postępowanie zgodnie z nimi.
Manford Torondo, z przemówienia w sali posiedzeń Landsraadu

Zwykle, gdy Manford pojawiał się przed tłumem lojalnych zwolenników na Lampadasie, wiwaty uderzały w niego niczym podmuch oczyszczającej powietrze burzy. Jednak dziś, gdy dwóch tragarzy niosło jego palankin do sali posiedzeń Landsraadu na Salusie Sekundusie, przyjęcie mu zgotowane było znacznie chłodniejsze.
                Woźny zaanonsował go donośnym głosem przeładowanym pretensjonalnym formalizmem, choć na sali nie było nikogo, kto nie znałby przywódcy ruchu butleriańskiego. Aplauz zgotowany mu przez szlachetnie urodzonych był wyrazem uprzedzającej grzeczności, lecz daleko mu było do burzliwości, żeby nie wspomnieć o ekstazie. Manford zadecydował, że puści to mimo uszu. Siedząc w palankinie, zamiast na ramionach swojej mistrzyni miecza, wyprostował się dumnie. Jego własne barki były szerokie, mięśnie ramion potężne, dzięki zastępczej roli, jaką pełniły przy poruszaniu, w miejsce brakujących nóg, a także dzięki regularnym ćwiczeniom. Gdy tragarze nieśli go ku mównicy, Anari Idaho kroczyła tuż przy nim, otaczając go dyskretną opieką i ochroną.
                Manford rozejrzał się po ogromnej sali. Przyprawiające o zawrót głowy niekończące się rzędy foteli rozchodziły się koncentrycznie niczym fale spowodowane wrzuceniem kamienia do spokojnego stawu. Miejsca te zajmowali przedstawiciele najważniejszych światów oraz upoważnieni przedstawiciele grup planet o mniejszym znaczeniu, otoczeni niezliczonymi obserwatorami i funkcjonariuszami, oraz rzeszą biurokratów. Cesarz Salvador Korrino siedział w swojej okazałej loży. Uczestniczył w posiedzeniu, ale nie krył znudzenia. Jego brat, Roderick, zajmował drugie krzesło w loży. W tej chwili pochylił się ku władcy, aby powiedzieć mu coś na ucho. Obaj nie sprawiali wrażenia, aby obecność Manforda na mównicy przyciągnęła ich uwagę.
                Tragarze zatrzymali się, kiedy palankin znalazł się w odpowiednim miejscu w polu wzmacniającym. Znalazł się w promieniu jasnego światła padającego nań z góry. Uniósł twarz, jakby wystawiał ją na promienie słońca, albo na promień łaski spływającej na niego z niebios.
                Rozległ się głos Marszałka, sprowadzając go na ziemię. „Manfordzie Torondo, przedstawicielu ruchu butleriańskiego, poprosiłeś o możliwość zwrócenia się do Rady Landsraadu. Przedstaw swoją sprawę."
                Manford zwrócił uwagę na wiele pustych miejsc w sali. "Dlaczego tak wielu członków jest nieobecnych? Czyżby nie powiadomiono wszystkich o moim przybyciu? Czyżby nie wiedzieli, że mo„e słowa mają najwyższe znaczenie?”
                Marszałek nie krył zniecierpliwienia. "W posiedzeniach nigdy nie uczestniczą wszyscy uprawnieni, przewodniczący Torondo. Jednak mamy kworum."
                Manford wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze z głośnym westchnieniem. "Z przykrością widzę, że nie ma kompletu słuchaczy. Czy mogę otrzymać listę tych, którzy są na sali?" Tak naprawdę znacznie bardziej interesowało go to, kto postanowił nie przybyć.
                „Te informacje znajdują się w publicznie dostępnych protokołach. Proszę rozpocząć przedstawianie swojej sprawy.”
                Manforda oburzyła nieprzychylna oschłość Marszałka, lecz zaczerpnął sił z najmroczniejszych zakątków swego serca i postanowił dać temu spokój. Na razie.”
                Przemówił tak, jakby zwracał się do równych sobie. „Dobrze więc. Przybyłem złożyć sprawozdanie z godnych dzieł moich zwolenników i zwrócić się o deklarację jedności. Butlerianie w dalszym ciągu odkrywają i niszczą placówki i statki robotów. Choć jest to część zadania nam powierzonego, te statki stanowią zaledwie symbol tego, co wyrządziły nam myślące maszyny, przypomnienie przeszłości. Rzeczywiste zagrożenie jest bardziej podstępne… i świadomie ściągacie je na siebie.”
                Obrócił się w palankinie, aby móc gestem ramienia objąć całą salę posiedzeń. Tragarze pozostali nieruchomi, niczym posągi. Anari wpatrywała się uważnie w słuchaczy.
                „Głównym powodem mojego tu przybycia jest to, że konieczne jest przypomnienie. Moi ludzie rozsiani są po całym imperium i otrzymuję od nich raporty, mówiące o tym, że wasze planety stają się miękkie, że znajdujecie wymówki i usprawiedliwienia dla czynienia wyjątków, że pozwalacie na to, aby stulecia ucisku odchodziły w niepamięć po upływie zaledwie kilku dziesięcioleci.”
                Od strony ław przedstawicieli usłyszał pomruk głosów. Cesarz Salvador siedział teraz wyprostowany w swojej loży i dokładnie mu się przysłuchiwał. Roderick Korrino wydawał się być głęboko zamyślony.
                Manford ciągnął dalej, „Pozwalacie na to, aby maszyny ponownie pojawiały się w waszych miastach i w waszych domach. Mówicie sobie, że są nieszkodliwe, że taka odrobina technologii nie może nikomu wyrządzić krzywdy, albo że należy zezwolić na użytkowanie przydatnych maszyn, albo tego konkretnego urządzenia, jako wyjątku. Czyżbyście wszystko zapomnieli?” Wzniósł głos do krzyku. "Czy zapomnieliście? Ile małych kroczków trzeba zrobić, aby znaleźć się za krawędzią przepaści? Zniewolenie ludzkości nie nastąpiło jednego dnia, lecz w wyniku kolejnych złych decyzji, wraz z pokładaniem przez ludzi coraz większej ufności w myślących maszynach."
                Beznogi mężczyzna zrobił głęboki wdech. „Pomimo tych błędów, pokonaliśmy myślące maszyny i znów zyskaliśmy możliwość dumnego podążania ścieżką prawości. Jedyną ścieżką. Nie ważcie się zmarnować tej szansy, więc wzywam was, byście szli za nami! Butlerianie odkryli ścieżkę prawości. Podążając nią nie narazimy się na niebezpieczeństwo. Podążając nią pozostaniemy ludźmi."
                „Ludzki umysł jest świętością,” wyszeptała Anari z uwielbieniem.
                Wskazał na jeden z foteli przeznaczonych dla zaproszonych gości. „Gilbertus Albans przybył tu ze szkoły mentatów na mojej planecie. On i jego uczniowie dowiedli, że nie potrzebujemy komputerów. Prawdą jest, że ludzki umysł jest świętością!”
                Wyraźnie zakłopotany tym bezpośrednim wskazaniem, poprawiając okulary na nosie dyrektor szkoły mentatów wstał z ociąganiem i przemówił. "Tak, szacowni przedstawiciele. Dzięki ostrożnym wysiłkom, poprzez ćwiczenia i doświadczenia umysłowe, niektórzy kandydaci zyskują umiejętność porządkowania swoich umysłów w odpowiedni sposób. Są w stanie wykonywać obliczenia i przedstawiać prognozy drugiego i trzeciego rzędu. W pełni wyszkolony i wykwalifikowany mentat może pełnić rolę komputera. Wielu z absolwentów mojej szkoły rozpoczęło już służbę na dworach szlachetnie urodzonych."
                Manford zwrócił się ku loży cesarskiej. „Siostra Dorotea z Rossaka jest jedną z kilku członkiń Zgromadzenia żeńskiego, doradzających dworowi cesarskiemu. Może zaświadczyć prawdziwości tych słów.”
                Ubrana w czarną szatę kobieta zajmująca miejsce w pobliżu Cesarza Salvadora skłoniła głowę, gdy zebrani zwrócili się w jej kierunku. Zaskoczony Salvador spojrzał na Doroteę; najwyraźniej nie spodziewał się obecności zwolenniczki butlerian na swoim własnym dworze. Ta kobieta doskonale wywiązywała się ze swoich obowiązków, lecz ten właśnie szczegółu ukryła przed nim.
                Chuda Dorotea wstała, ponownie się skłoniła i oznajmiła, „Celem naszego Zgromadzenia żeńskiego jest maksymalizacja potencjału drzemiącego w ludziach. Nasze ciała są najwspanialszymi maszynami, jakie kiedykolwiek zostały stworzone. Dzięki nabywaniu umiejętności fizycznych i psychicznych możemy nadać naszemu człowieczeństwu wyższy poziom i polegać na nim. Maszyny są nam niepotrzebne.”
                W sali rozległ się nieprzyjemny głos. „Więc wy, barbarzyńscy, macie zamiar pozbyć się wszystkiego? Cofnąć nas wszystkich do epoki kamiennej?”
                Wszystkie oczy zwróciły się ku galerii dla gości, a Manford skrzywił się z niesmakiem. Dzieki swoim włosom koloru cynamonu i sumiastemu wąsowi, dyrektor Josef Venport był rozpoznawalny na pierwszy rzut oka. Ambitny biznesmen był gotów wykorzystać każdą formę technologii, jeśli jej użcie mogło przynieść zyski.
                Venport wciągnął głośno powietrze przez nos. „Chcielibyście, abyśmy odrzucili cały postęp poczyniony w medycynie? W transporcie? Chcecie usunięcia wszystkich kamieni milowych wyznaczających rozwój naszej cywilizacji? Popatrzcie na siebie samych – przecież korzystacie z pola wzmacniającego, które przekazuje wasze słowa! To co Pan mówi jest niespójne i pełne hipokryzji, Torondo - nie wspominając już o Pańskiej ignorancji."
                „Ależ proszę Państwa, czy wszystko musimy doprowadzać do absurdu?" zawołał inny mężczyzna z ław przeznaczonych dla delegatów. Torondo szybko go rozpoznał - był to Ptolemeusz, przedstawiciel planety Zenith, niewielki człowieczek o profesorskich zapędach. "Na moim świecie panuje nastawienie kolegialne. Wdrożyliśmy wiele przedsięwzięć, w ramach których nauka służy dobru ludzkości. Technologia, podobnie jak ludzie, może być dobra lub zła."
                „Technologia nie jest jak ludzie.” Głos Manforda był zimny jak głaz. "Znamy zło czające się w nauce. Pamiętamy o odkryciach, które nigdy nie powinny były zostać dokonane. Znamy ból i ogrom cierpienia, które technologia ściągnęła na nasz gatunek. Popatrzcie na radioaktywne ruiny Ziemi i zniszczenia na Korrinie, popatrzcie na tysiące lat zniewolenia pod rządami cymeków i Omniusa.” Zniżył głos, przybierając bardziej ojcowskie tony, ale jednocześnie przesycając swoje słowa groźbą. "Czy niczego się nie nauczyliście? Igracie z ogniem."
                Dyrektor Venport wykrzyknął sarkastycznie, „A Pan stara się nas przekonać, abyśmy ponownie zapomnieli o ujarzmieniu ognia!” Po sali poniosły się stłumione chichoty.
                Anari Idaho poczuła się osobiście obrażona, lecz Manford zapanował nad swoim gniewem. Zignorował wybuch Venporta i ciągnął dalej, „Wielu z was złożyło puste obietnice wyrzeczenia się technologii, ale gdy tylko spuściliśmy was z oka, znów wygoda wzięła górę. Weźcie sobie do serca taką przestrogę: Moi Butlerianie nie przestają was obserwować."
                Z wyrazem zniecierpliwienia w głosie Cesarz Salvador przemówił przez swój własny wzmacniacz. „To stary spór, przewodniczący Torondo, i nie uda nam się go dziś rozstrzygnąć. Landsraad ma ważne sprawy do załatwienia. O co konkretnie Panu chodzi?"
                „O głosowanie,” odpowiedział. Gdyby był to jeden z organizowanych przez niego wieców, do tej chwili ludzie wrzeszczeliby w ekstazie i szlochali. "Domagam się głosowania. Każdy przedstawiciel musi określić się publicznie, i z adnotacją w protokole, czy podejmuje się przestrzegać zasad, jakich nauczała nas Rayna Butler. Czy będzie przestrzegać wytycznych ruchu butleriańskiego i na zawsze odrzuci pokusę zaawansowanej technologii?"
                Oczekiwał aplauzu. Zamiast niego, z ław delegatów podniósł się szmer niezadowolenia. Manford nie mógł pojąć, na co oni czekają. Czemu opierają się temu, co jest prawe? Ale ci bogaci, utuczeni ludzie tak łatwo nie zrezygnują z rzeczy czyniących ich życie łatwiejszym.
                W loży cesarskiej, zatroskany Roderick Korrino szeptał coś na ucho swojemu bratu, który także wyglądał na podenerwowanego. Zebrawszy się w sobie, Salvador ogłosił, "Jest to kwestia, która zasługuje na bardziej dogłębną dyskusję. Każdy przedstawiciel planety lub grupy planet ma prawo się wypowiedzieć, i każdy powinien powrócić na ojczysty świat i przekonać się, jakie w tym zakresie są życzenia jego mieszkańców.”
                Manford powiedział, „Jednym słowem mogę wezwać dziesiątki tysięcy moich zwolenników, wypełnić nimi ulice Zimii i rozkazać im, aby unicestwili każdy przejaw technologii, aż do poziomu kieszonkowych zegarków. Radziłbym Ci Panie nie przeciągać tej sprawy." Pomiędzy delegatami przebiegły pełne lęku szepty. Jego groźba była dla nich obrazą, lecz doskonale zdawali sobie sprawę, że nie jest gołosłowna. "Nie możemy pozwolić na kiełkowanie nowej ery myślących maszyn."
                „A ja nie dam się zastraszyć neandertalskiemu osiłkowi,” wykrzyczał Venport, „nawet jeśli grozi wezwaniem motłochu prymitywnych głupców.”
                „Proszę, Panowie, to nonsens! To pozorny spór. Możemy to omówić- ” nalegał Ptolemeusz z Zenitha, w dalszym ciągu starając się zachować negocjacyjny ton głosu. Zakrzyczano go.
                Roderick Korrino wyśliznął się z loży cesarskiej. Salvador wydawał się ulegać panice.
                „Żądam głosowania," powtórzył Manford. "Każdy obecny tu przedstawiciel musi oświadczyć, czy jego planeta stoi po stronie ludzkiej wolności, czy bierze stronę ostatecznego zniewolenia.”
                „W kwestii formalnej,” powiedział jeden z delegatów, nie przedstawiając się. „Manford Torondo jest jedynie zaproszonym gościem. Nie ma prawa stawiać żądań na posiedzeniu Landsraadu. Nie ma prawa żądać głosowania.”
                Pięcioro delegatów planet kontrolowanych przez Butlerian wstało ze swoich miejsc i głośno zaczęło domagać się formalnego głosowania (postępując co do joty zgodnie z otrzymanymi poleceniami). Manford miał wielu sprzymierzeńców, i umiał planować z wyprzedzeniem. "Mam wrażenie, że Pańśki wniosek formalny został odrzucony. Jeśli będzie taka potrzeba, pozostanę tu cały dzień. Więc jak, cesarzu Salvadorze? Zarządzi Pan głosowanie?"
                Łysiejąca głowa Imperium najwyraźniej nie czuła się komfortowo w sytuacji zagonienia w kozi róg. Jego twarz pałała czerwienią. Rozglądał się na boki poszukując rady, lecz Rodericka przy nim nie było. Siostra Dorotea coś mu szepnęła do ucha, lecz pokręcił odmownie głową.
                Przenikliwe sygnały alarmowe przebiły się ponad zgiełk w Sali posiedzeń i spowodowały falę paniki. Roderick Korrino znów pojawił się w cesarskiej loży, przekazał bratu jakąś pilną wiadomość, a następnie chwycił za cesarski wzmacniacz. „Panie i Panowie, właśnie otrzymaliśmy wiarygodne ostrzeżenie o podłożeniu bomby. Sala posiedzeń Landsraadu może być zagrożona. Proszę o możliwie jak najsprawniejsze ewakuowanie się.”
                Poruszenie i zgiełk głosów jeszcze się nasiliły. Delegaci zaczęli przepychać się ku wyjściom. Na drogach ewakuacyjnych rozpętało się pandemonium. Anari rzuciła szybkie komendy do tragarzy Manforda, a ci ruszyli biegiem przez salę, niosąc beznogiego mężczyznę ku bezpiecznemu schronieniu.
                Manford wykrzyczał, „Ale musi się odbyć głosowanie!”
                Mistrzyni miecza podążała za nim truchtem, cały czas zachowując pełną czujność. „Jeśli jest choćby cień możliwości, że wybuchnie tu bomba, muszę wydostać go bezpiecznie z tego miejsca. Natychmiast.”
                Manford zacisnął pięści. Kto mógłby zagrozić Landsraadowi podczas jego przemówienia? Wiele lat temu, wywołana przez zabójcę eksplozja zabiła Raynę Butler i odebrała Manfordowi nogi. Wiedział, że ma wrogów, lecz to wszystko nie przypominało ich taktyki.
                „Zwołają posiedzenie ponownie,” powiedziała Anari, gdy wybiegali przez drzwi. „Zwrócisz się do nich kiedy indziej.”
                „Będę nalegał, aby tak się stało.” Manford był tak wściekły, że całe jego ciało drżało. Był przekonany, że moment tego „zagrożenia bombowego” był aż nadto dogodny dla jego oponentów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz