Weronika

niedziela, 12 sierpnia 2012

Daniel Silva - Portret szpiega - rozdział 12


Rozdział 12
Georgetown, Washington, D.C.

Przeszli na taras zlokalizowany na tyłach budynku i zajęli dwa kute, żelazne krzesła przy balustradzie. Carter balansował filiżanką kawy na kolanie i utkwił wzrok w szarych, strzelistych wieżach wznoszących się z gracją nad Uniwersytetem Georgetown. Paradoksalnie, mówił teraz o podłej dzielnicy San Diego, gdzie pewnego letniego dnia roku 1999 zjawił się młody jemeński duchowny o nazwisku Rashid al-Husseini. Dzięki pieniądzom zapewnionym przez saudyjską organizację charytatywną Jemeńczyk nabył podupadającą nieruchomość, dawniej dom handlowy, założył meczet i ruszył na poszukiwanie wiernych. Większość swoich wysiłków skupił na miasteczku uniwersyteckim Uniwersytetu Stanowego w San Diego, gdzie pozyskał oddanych zwolenników pośród arabskich studentów, którzy przybyli do Ameryki, aby uciec od krępujących ograniczeń społecznych swoich ojczyzn, tylko po to aby znaleźć się w izolacji na ziemi należącej do obcych. Rashid miał wyjątkowe kwalifikacje, aby stać się ich przewodnikiem. Był jedynym synem byłego ministra w rządzie Jemenu, urodził się w Ameryce, mówił potocznym amerykańskim angielskim i był – nie tak znowu dumnym – posiadaczem amerykańskiego paszportu.
- Meczet Rashida zaczął gromadzić wszelkich przybłędów i pięknoduchów, a pośród nich znaleźli się także dwaj Saudyjczycy o nazwiskach Khalid al-Mihdhar i Nawaf al-Hazmi. - Carter spojrzał na Gabriela i dodał, - Mam nadzieję, że nazwiska te nie są ci obce.
- To dwaj porywacze samolotu American Airlines lot 77, osobiście wybrani przez samego Osamę Bin Ladena. W styczniu 2000 byli obecni na spotkaniu planistycznym w Kuala Lumpur, po czym jednostka CIA zajmująca się Bin Ladenem zdołała ich zgubić. Później okazało się, że obaj przylecieli do Los Angeles i cały czas znajdowali się na terenie USA – o czym nie zechcieliście poinformować FBI.
- Ku mojemu wiecznemu wstydowi, - powiedział Carter. – Ale to nie jest opowieść o al-Mihdharze i al-Hazmim.
Opowieść, którą podjął Carter była historią Rashida al-Husseini, który wkrótce zyskał sobie w islamskim świecie reputację magnetycznego kaznodziei, kogoś, kogo Allach obdarował pięknym i kuszącym językiem. Jego kazania stały się obowiązkowym źródłem wiedzy nie tylko w San Diego, ale także na Bliskim Wschodzie, gdzie rozprowadzano je w postaci nagrań na kasetach. Wiosną 2001 r., zaproponowano mu stanowisko duchownego we wpływowym islamskim ośrodku pod Waszyngtonem, w podmiejskim rejonie Falls Church, w Wirginii. Niedługo potem, Nawaf al-Hazmi modlił się tam wraz z młodym Saudyjczykiem z Taif, nazywającym się Hani Hanjour.
- Tak przez przypadek, - powiedział Carter, - meczet zlokalizowany jest przy Leesburg Pike. Jeśli skręcisz stamtąd w lewo w Columbia Pike i przejedziesz parę mil prosto, natkniesz się na zachodnią fasadę Pentagonu – i to dokładnie zrobił Hani Hanjour rankiem 11 września. Rashid był w tym czasie w swoim biurze. Słyszał samolot przelatujący mu nad głową na kilka sekund przed uderzeniem.
FBI nie potrzebowało długiego czasu, aby powiązać al-Hazmiego i Hanjoura z meczetem w Falls Church – kontynuował Carter – Także media szybko wydeptały ścieżkę prowadzącą do drzwi Rashida. Odkryły tam elokwentnego i oświeconego młodego duchownego, uosobienie umiarkowania, który jednoznacznie potępił ataki z 11 września i wezwał swoich muzułmańskich braci do odrzucenia drogi przemocy i terroryzmu w jakiejkolwiek formie. Biały Dom był pod takim wrażeniem charyzmatycznego imama, że zaprosił go, wraz z kilkoma innymi naukowcami i duchownymi muzułmańskimi, na prywatne spotkanie z prezydentem. Departament Stanu stwierdził, że Rashid może być doskonałym kandydatem na osobę, która zbuduje most pomiędzy Ameryką a 500 milionami sceptycznie nastawionych muzułmanów. Agencja miała jednak odrobinę inny pomysł.
- Pomyśleliśmy, że Rashid może pomóc nam spenetrować obóz naszego nowego wroga, - mówił Carter. – Lecz zanim podjęliśmy próbę podejścia, musieliśmy odpowiedzieć na kilka pytań. Przede wszystkim, czy był on w jakikolwiek sposób zaangażowany w spisek 11 września, i czy jego kontakty z porywaczami miały charakter czysto przypadkowy? Przyglądaliśmy mu się pod każdym kątem, jaki przyszedł nam do głowy, począwszy od założenia, że na jego rękach jest całe mnóstwo amerykańskiej krwi. Analizowaliśmy wykresy czasowe. Sprawdzaliśmy, kto gdzie był. Na zakończenie stwierdziliśmy, że Imam Rashid al-Husseini był czysty.
- A potem?
- Wysłaliśmy emisariusza do Falls Church, aby sprawdził, czy Rashid będzie zainteresowany przekuciem słów w czyn. Jego reakcja była pozytywna. Przejęliśmy go następnego dnia i zabraliśmy w bezpieczne miejsce w pobliżu granicy z Pensylwanią. I wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa.
- Rozpoczęliście proces oceny od nowa.
Carter przytaknął. – Ale tym razem obiekt siedział po przeciwnej stronie stołu, przypięty do poligrafu. Badaliśmy go przez trzy dni, rozbierając na części pierwsze całą jego przeszłość i związki.
- I jego historia się utrzymała.
- Zdał śpiewająco. Więc wyłożyliśmy kawę na ławę, a obok kawy stertę pieniędzy. To była porta operacja. Rashid miał odbyć tourne po islamskim świecie, głosząc tolerancję i umiarkowanie, a jednocześnie dostarczając nam nazwiska innych potencjalnych rekrutów, gotowych do służenia naszej sprawie. Dodatkowo, miał obserwować młodych gniewnych, którzy zdawaliby się być podatnymi na syreni śpiew dżihadystów. Wyprawiliśmy go najpierw w testową trasę po Stanach, w ścisłej współpracy z FBI, a potem rozpoczęła się praca międzynarodowa.
Bazując w zdominowanej przez muzułmanów okolicy we Wschodnim Londynie, Rashid spędził kolejne trzy lata przemierzając Europę i Bliski Wschód wzdłuż i wszerz. Przemawiał na konferencjach, modlił się w meczetach i udzielał wywiadów płaszczącym się przed nim dziennikarzom. Ogłosił Bin Ladena mordercą, który złamał prawa Allacha i sponiewierał nauki Proroka. Uznał prawo Izraela do istnienia i wezwał do negocjacji pokojowych z Palestyńczykami. Potępił Saddama Husseina jako dyktatora nie mającego nic wspólnego z Islamem, choć – zgodnie z radami otrzymanymi przez prowadzących go oficerów CIA – nie poparł amerykańskiej inwazji. Jego nauki nie zawsze były dobrze przyjmowane przez słuchaczy, ani też jego działania nie ograniczały się do fizycznego świata. Z pomocą CIA, Rashid zaznaczył swoją obecność w Internecie, gdzie starał się konkurować z pro-dżihadyjską propagandą Al-Kaidy. Goście odwiedzający jego stronę byli identyfikowani i ich dalsze kroki w cyberprzestrzeni śledzone.
-Operację tę uznano za jeden z najbardziej udanych wysiłków na rzecz penetracji świata, który w większości był nam całkowicie obcy i nieznany. Rashid zapewniał swoim prowadzącym nieprzerwany potok nazwisk, zarówno tych dobrych, jak i tych potencjalnie złych, a nawet dostarczał wskazówek na temat pewnych przygotowywanych działań. W Langley nie mogliśmy wyjść z podziwu nad naszym własnym sprytem i przenikliwością. Myśleliśmy, że ten raj będzie trwał wiecznie. Ale skończył się i to raczej gwałtownie.
Miejscem w którym się to stało była - odpowiednio do sytuacji - Mekka. Rashid został zaproszony do wygłoszenia wykładu na tamtejszym uniwersytecie – wielki zaszczyt dla duchownego, na którym spoczywało przekleństwo posiadania amerykańskiego paszportu. Mając na względzie fakt, że Mekka jest niedostępna dla niewiernych, CIA nie miała innego wyboru, jak tylko wypuścić go tam samego. Poleciał z Ammanu do Rijadu, gdzie po raz ostatni spotkał się ze swoimi prowadzącymi z CIA, potem wszedł na pokład samolotu wewnątrzkrajowych saudyjskich linii lotniczych lecącego do Mekki. Jego wystąpienie było zaplanowane na ósmą tamtego wieczoru. Rashid nigdy się tam nie pojawił. Zniknął bez śladu.
- Początkowo baliśmy się, że został porwany i zabity przez lokalne odgałęzienie Al-Kaidy. Niestety, okazało się, że stało się inaczej. Nasza wielce wielbiona własność pojawiła się kilka tygodni później w Internecie. Elokwentny, oświecony młody człowiek nawołujący do umiarkowania odszedł w przeszłość. Zastąpił go drapieżny fanatyk, głoszący, że jedyną metodą, jaką można postępować z Zachodem jest zniszczenie go.
- Oszukał was.
- Najwyraźniej.
- Od jak dawna?
- To pytanie pozostaje otwarte, - powiedział Carter. – W Langley są tacy, którzy uważają, że Rashid był zły od początku. Inni snują teorie, że na krawędź załamania doprowadziło go poczucie winy związane z pełnieniem roli szpiega dla niewiernych. Jakkolwiek było, jedno pozostaje bezsporne. W czasie, kiedy podróżował po świecie Islamu za nasze pieniądze, zorganizował imponującą siatkę współpracowników, i to tuż pod naszym nosem. To człowiek obdarzony wielkim talentem obserwacji i posiadający ogromne umiejętności zwodzenia i odwracania uwagi. Mieliśmy nadzieję, że pozostanie przy nauczaniu i rekrutacji, lecz nasze nadzieje okazały się płonne. Ataki w Europie były popisem grupy Rashida. On chce zastąpić Osamę Bin Ladena na tronie przywódcy globalnego ruchu dżihadyjskiego. Chce także zrobić coś, co się nigdy Bin Ladenowi nie udało po 11 września.
- Uderzyć w odległego wroga w jego własnym kraju, - dokończył Gabriel. – Rozlać amerykańską krew na amerykańskiej ziemi.
- Mając do dyspozycji siatkę kupioną i opłacaną przez Centralną Agencję Wywiadowczą, - dodał ponuro Carter. – Chciałbyś mieć coś takiego wyryte na własnym nagrobku? Jeśli kiedykolwiek wyjdzie na jaw, że Rashid al-Husseini był kiedyś na naszej liście płac ... – głos Cartera ścichł do szeptu. – Popioły, popioły, wszyscy upadniemy.
- Czego ode mnie oczekujesz, Adrian?
- Chcę, żebyś upewnił się, że zamach bombowy w Covent Garden był ostatnim atakiem, jaki kiedykolwiek przeprowadził Rashid al-Husseini. Chcę, żebyś rozbił jego siatkę zanim ktoś jeszcze zginie z powodu mojego szaleństwa.
- To wszystko?
- Nie, - powiedział Carter. – Chcę, aby cała operacja pozostała tajna i żeby nawet słówko o niej nie dotarło do uszu prezydenta, Jamesa McKenny, i całej reszty amerykańskich służb wywiadowczych.

Daniel Silva - Portret szpiega - rozdział 11


Rozdział 11
Georgetown, Washington, D.C.

Dom zajmował kwaterę ulic pod numerem 3300 przy ulicy Północnej. Była to jedna z tych eleganckich, tarasowych rezydencji w stylu federalnym, wybudowana za pieniądze, o których mogli pomyśleć wyłącznie najbogatsi mieszkańcy Waszyngtonu. W półmroku zbliżającego się świtu Gabriel wspiął się po łuku schodów prowadzących do głównego wejścia i, zgodnie z otrzymaną instrukcją, wszedł do środka nie dotykając dzwonka. Adrian Carter czekał w foyer. Miał na sobie nieprasowane chinosy, bluzę dresową i beżową, sztruksową marynarkę. Garderoba ta, w połączeniu z jego kędzierzawymi, przerzedzającymi się włosami i niemodnym wąsikiem, nadawała mu wygląd profesora prowincjonalnej uczelni, z tego rodzaju, który opowiada się na obroną wartości podstawowych i tkwi cierniem w boku dziekanowi. Jako dyrektor Narodowej Tajnej Służby CIA, Carter nie miał obecnie żadnych innych obowiązków poza ochroną amerykańskiej ojczyzny przed kolejnym atakiem terrorystycznym — choć dwa razy w każdym miesiącu, jeśli pozwalały mu na to obowiązki, można go było znaleźć w podziemiach jego kościoła episkopalnego położonego na przedmieściu Reston, przygotowującego posiłki dla bezdomnych. Dla Cartera praca wolontariusza była medytacją, rzadką okazją do zanurzenia dłoni w czymś innym, niż wzajemnie niszcząca wojna, która gorzała nieustannie w salach konferencyjnych pokaźnej społeczności wywiadowczej Ameryki.
Powitał Gabriela z ostrożnością naturalną u osób ze świata tajemnic i zaprosił go do środka. Gabriel zatrzymał się na chwilę w centralnym holu i rozejrzał się. W tych ponuro urządzonych pokojach sporządzano i zrywano tajne protokoły, walizkami wypchanymi amerykańską gotówką i obietnicami amerykańskiej ochrony namawiano do zdrady ojczyzn. Carter korzystał z tego miejsca tak często, że w Langley określano je jako jego garsonierę w Georgetown. Pewien dowcipniś z Agencji nazwał je kiedyś Dar-al-Harb, co po arabsku oznacza „dom wojny”. Była to oczywiście tajna wojna, ponieważ Carter nie znał żadnej innej metody walki.
Adrian Carter nigdy nie dążył do władzy. Była ona składana na jego wąskich ramionach, jedna niechciana cegła po drugiej. Zwerbowany do Agencji jeszcze jako student, większość swojej kariery spędził prowadząc tajną wojnę z Rosjanami — najpierw w Polsce, gdzie zajmował się przekazywaniem pieniędzy i powielaczy dla podziemnej Solidarności, później w Moskwie, gdzie pełnił funkcję kierownika placówki, a w końcu w Afganistanie, gdzie zachęcał i uzbrajał żołnierzy Allacha, choć zdawał sobie sprawę, że kiedyś zwalą na jego głowę deszcz ognia i śmierci. Gdy Afganistan okazał się być gwoździem do trumny Imperium Zła, dla Cartera oznaczało to przepustkę do dalszej kariery. Upadek Związku Radzieckiego monitorował już nie z pierwszej linii frontu, lecz z wygodnego gabinetu w Langley, gdzie niedawno awansowano go na stanowisko zwierzchnika wydziału europejskiego. Podczas gdy jego podwładni jawnie świętowali upadek odwiecznego wroga, Carter obserwował rozwój wydarzeń ze złymi przeczuciami. Jego ukochana Agencja nie przewidziała upadku komunizmu. Świadomość tej porażki ciążyła nad całym Langley przez wiele następnych lat. Co gorsza, w mgnieniu oka CIA straciła sens swojego istnienia.
Ta sytuacja uległa zmianie o poranku 11 września 2001 r. Wojna, która rozpętała się po tej dacie będzie wojna toczoną w mrokach i cieniach – w miejscach doskonale znanych Adrianowi Carterowi. Gdy Pentagon z trudem starał się opracować jakąś koncepcję wojskowej reakcji na horror 11 września, to właśnie Carter i jego personel z Centrum Zwalczania Terroryzmu przedstawili odważny plan zniszczenia afgańskiej kryjówki Al-Kaidy siłami finansowanych przez CIA partyzantów pod wodzą niewielkiej grupy amerykańskich agentów specjalnych. I kiedy dowódcy i szeregowi żołnierze Al-Kaidy zaczęli wpadać w amerykańskie ręce, to Carter – zasiadając za swoim biurkiem w Langley – był często ich oskarżycielem i sędzią. Tajne bazy, nadzwyczajne metody operacyjne i rozszerzone metody przesłuchań – wszystko to nosiło na sobie odciski palców Cartera. Nie miał wyrzutów sumienia w odniesieniu do swoich działań – to byłby zbytek luksusu. Dla Adriana Cartera, każdy ranek był rankiem 12 września. Przysiągł, że już nigdy nie zobaczy Amerykanów uciekających spod stóp płonących wieżowców, padających pod żarem terrorystycznego ognia.
Przez dziesięć lat Carterowi udawało się dotrzymać tej przysięgi. Nikt nie uczynił więcej od niego dla ochrony Ameryki przed przewidywanym drugim atakiem, i nikogo bardziej nie ścigały prasowe obietnice postawienia przed sądem za popełnione sekretne grzechy. Za radą prawników Agencji zatrudnił szalenie drogiego waszyngtońskiego prawnika, którego honorarium uszczuplało jego oszczędności do takiego stopnia, że jego żona, Margaret, musiała wrócić do pracy jako nauczycielka. Przyjaciele namawiali Cartera, aby porzucił Agencję i przyjął lukratywne stanowisko w kwitnącym w Waszyngtonie prywatnym sektorze ochrony, lecz odrzucił tę propozycję. W dalszym ciągu ciążyła mu porażka z 11 września. A duchy trzech tysięcy zobowiązywały go do kontynuowania walki aż do starcia wroga z powierzchni ziemi.
Wojna odcisnęła na Carterze swoje piętno — nie tylko na jego życiu rodzinnym, które leżąło w gruzach, lecz także na jego zdrowiu. Twarz miał wymizerowaną i zapadniętą, i Gabriel zauważył lekkie drżenie prawej dłoni Cartera, gdy ten bez cienia radości napełniał talerz fundowanymi przez rząd łakociami, którymi zastawiony był kredens w jadalni. – Wysokie ciśnienie krwi, - wyjaśnił Carter nalewając sobie kawy z wyposażonego w pompkę termosu. – Zaczęło się w dniu inauguracji, a potem wzrastało i spadało odzwierciedlając poziom zagrożenia atakami terrorystycznymi. Z przykrością muszę stwierdzić, że po latach walki z Islamskim terrorem, mój organizm stał się żywym barometrem zagrożenia narodowego.
- Jaki dziś obowiązuje poziom?
- Nie słyszałeś? – zapytał Carter. – Odeszliśmy od starego systemu kodowania kolorami.
- A co mówi Ci Twoje ciśnienie?
- Czerwony, - odpowiedział Carter ponuro. – Krwisto czerwony.
- Wasz dyrektor ds. bezpieczeństwa wewnętrznego mówi co innego. Według niej nie ma bezpośredniego zagrożenia.
- Ona nie zawsze sama pisze swoje oświadczenia.
- A kto to robi?
- Biały Dom, - powiedział Carter. – A prezydent nie lubi niepotrzebnie straszyć obywateli USA. Poza tym, podniesienie poziomu zagrożenia stałoby w sprzeczności z wygodnymi opiniami, obowiązującymi ostatnio w przedpokojach Waszyngtonu.
- Jakimi opiniami?
- Że Ameryka zareagowała niewspółmiernie na 11 września. Że Al-Kaida nie jest już zagrożeniem dla nikogo, a co dopiero dla najpotężniejszego narodu na świecie. Że czas najwyższy ogłosić zwycięstwo w globalnej wojnie z terroryzmem i zwrócić większą uwagę na problemy wewnętrzne. - Carter skrzywił się. – Boże, jak ja nienawidzę słowa „opinia” w ustach dziennikarzy. Kiedyś opiniami zajmowali się pisarze, a dziennikarze ograniczali się do opisywania faktów. A fakty są dość proste. Obecnie na świecie istnieje zorganizowana siła mająca na celu osłabienie, a nawet zniszczenie, świata zachodniego drogą aktów przemocy. Siła ta jest częścią szerszego radykalnego ruchu zmierzającego do narzucenia prawa szariatu i odbudowy islamskiego kalifatu. I żadne, choćby najgorętsze, myślenie życzeniowe nie spowoduje, że ruch ten zniknie.
Siedzieli po przeciwnych stronach prostokątnego stołu. Carter skubał brzeg czerstwego croissanta, myślami błądząc gdzie indziej. Gabriel nie chciał go poganiać. W rozmowie Carter zachowywał się trochę jak marzyciel. Ale w końcu przejdzie do rzeczy, a dygresje i pozorne odejścia od tematu, które wydarzą się po drodze bez wątpienia później okażą się przydatne dla Gabriela.
- Pod pewnym względem, - kontynuował Carter, - rozumiem chęć prezydenta, aby odwrócić kartę historii. On postrzega globalną wojnę z terroryzmem jako przeszkodę na drodze ku większym celom. Może nie uwierzysz, ale widziałem go tylko dwa razy. Mówi do mnie Andrew.
- Lecz przynajmniej daje nam nadzieję.
- Nadzieja nie jest możliwą do przyjęcia strategią, kiedy zagrożone jest życie. Nadzieja doprowadziła do 11 września.
- To kto pociąga za sznurki w administracji?
- James McKenna, asystent prezydenta ds. bezpieczeństwa wewnętrznego i zwalczania terroryzmu, znany także jako „car terroryzmu”, co jest interesującym określeniem, ponieważ to on wydał rozporządzenie zakazujące używania słowa „terroryzm” we wszelkich naszych oświadczeniach publicznych. Zniechęca do jego używania nawet za zamkniętymi drzwiami. A już niech nas niebo broni przed użyciem gdzieś w pobliżu słowa „islamski”. Jeśli chodzi o Jamesa McKenna, nie jesteśmy w środku wojny z islamskimi terrorystami. Jesteśmy po prostu zaangażowani w międzynarodowe wysiłki skierowane przeciwko niewielkiej grupie ponadnarodowych ekstremistów. Ci ekstremiści, którzy są przez przypadek muzułmanami, są irytujący, ale nie stwarzają zagrożenia dla naszego stylu życia.
- Powiedzcie to rodzinom ofiar z Paryża, Kopenhagi i Londynu.
- To reakcja emocjonalna, - powiedział sardonicznie Carter. - A James McKenna nie toleruje emocji, gdy mowa jest o terroryzmie.
- Chciałeś powiedzieć „ekstremizmie”, - poprawił go Gabriel.
- Wybacz, - powiedział Carter. - McKenna to zwierze polityczne, które uważa się za eksperta w sprawach wywiad. Pracował w zespole senackiej komisji ds. wywiadu w latach dziewięćdziesiątych, i przybył do Langley wkrótce po przybyciu Greka. Przepracował tam zaledwie kilka miesięcy, ale nie powstrzymuje go to od określania siebie jako weterana CIA. Według jego własnych słów, McKenna jest człowiekiem Agencji, któremu interes Agencji leży na sercu. Prawda jest cokolwiek inna. Nienawidzi Agencji i tych, którzy w niej są. A najbardziej ze wszystkich, nienawidzi mnie.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej wprawiłem go w zakłopotanie podczas spotkania wyższego personelu. Nie pamiętam o co chodziło, lecz McKenna zdaje się nigdy się z tym nie pogodził. Poza tym, mówiono mi, że McKenna uznaje mnie za potwora, który wyrządził niemożliwe do naprawienia szkody obrazowi Ameryki na świecie. Nic nie sprawiłoby mu większej przyjemności, niż widok mnie za kratami.
- Dobrze wiedzieć, że amerykański wywiad znów działa gładko i bez przeszkód.
- Właściwie, to McKenna ma wrażenie, że wszystko działa wręcz doskonale, szczególnie teraz, kiedy on tym kieruje. Udało mu się nawet mianować samego siebie przewodniczącym naszej nowej grupy ds. przesłuchań osób zatrzymanych o dużej wartości. Jeśli gdziekolwiek na świecie i w dowolnych okolicznościach pojmany zostanie jakiś ważny terrorysta, James McKenna będzie miał prawo go przesłuchać. To wielka władza jak na powierzenie jej jednemu człowiekowi, nawet gdyby ten człowiek był osobą kompetentną. Lecz, niestety, James McKenna nie mieści się w tej kategorii. Jest ambitny, ma dobre intencje, ale nie wie co robi. A jeśli nie będzie ostrożny, zabije nas wszystkich.
- Brzmi uroczo, - stwierdził Gabriel. – Kiedy go poznam?
- Nigdy.
- Więc po co tu jestem, Adrian?
- Jesteś tu ze względu na Paryż, Kopenhagę i Londyn.
- Kto to przeprowadził?
- Nowa gałąź Al-Kaidy, - odpowiedział Carter. – Ale obawiam się, że mają wsparcie osoby, która zajmuje wrażliwe i istotne miejsce w zachodnim wywiadzie.
- Czyje?
Carter nie powiedział nic więcej. Jego prawa dłoń drżała.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Daniel Silva - Portret szpiega - rozdział 10


Rozdział 10
Lizard Point, Kornwalia

Musiałeś zamawiać te bułeczki? – zapytał Uzi Navot z tonem urazy w głosie.
- Najlepsze w Kornwalii. Podobnie jak clotted cream.
Navot nie poruszył się. Gabriel rzucił mu porozumiewawcze spojrzenie.
- To ile jeszcze kilogramów Bella kazała Ci zrzucić?
- Pięć funtów. A potem do jeszcze to utrzymać - dodał Navot ponuro, jakby był to wyrok więzienia. – Co ja bym dał za Twój metabolizm. Masz za żonę jedną z najlepszych kucharek na świecie, a wciąż masz sylwetkę dwudziestopięciolatka. A ja? Ożeniłem się z najlepszym ekspertem do spraw Syrii w kraju, a jak tylko powącham ciastko, muszę popuszczać pasek w spodniach o jedną dziurkę.
- Może powinieneś powiedzieć Belli, żeby ci odpuściła te ograniczenia dietetyczne.
- Sam jej to powiedz, - powiedział Navot. – Te lata studiowania baathizmu w Damaszku odcisnęły na niej piętno. Czasami czuję się tak, jakbym mieszkał w kraju policyjnym.
Siedzieli przy oddalonym od reszty stoliku w pobliżu zalewanego deszczem okna. Gabriel siedział twarzą ku wnętrzu; twarz Navota skierowana była ku morzu. Miał na sobie parę sztruksowych spodni i beżowy sweter, który jeszcze pachniał działem męskim w Harrodsie. Kapelusz odłożył na sąsiednie krzesło i przeciągnął dłonią po przerzedzonych, rudawo-blond włosach. Było w nich teraz więcej siwizny, niż ostatnim razem, kiedy Gabriel go widział, ale to akurat było zrozumiałe. Uzi Navot był obecnie szefem tajnej służby wywiadu Izraela. Siwizna na skroniach była jednym z wątpliwych świadczeń dodatkowych związanych z tym stanowiskiem.
Gdyby krótka kadencja Navota zakończyła się teraz, zostałaby z pewnością uznana za jedną z najbardziej pomyślnych w długiej i obrosłej legendami historii Biura. Pochwały, które na niego spłynęły były w dużej mierze wynikiem operacji Masterpiece, wspólnego anglo-amerykańsko-izraelskiego przedsięwzięcia, które doprowadziło do zniszczenia czterech tajnych irańskich instalacji nuklearnych. Co prawda ich rzeczywistym adresatem był Gabriel, lecz Navot wolał nie roztrząsać tego akurat aspektu całej sprawy. Stanowisko przypadło jemu wyłącznie dlatego, że Gabriel wielokrotnie odrzucał składane mu oferty. A cztery instalacje wzbogacania uranu w dalszym ciągu pracowałyby pełną parą, gdyby Gabriel nie zidentyfikował i nie zwerbował szwajcarskiego biznesmena, który potajemnie sprzedawał Irańczykom elementy konieczne do ich konstrukcji.
Jednak w tym momencie myśli Navota zdawały się koncentrować wyłącznie na talerzu z bułeczkami. Nie mogąc się oprzeć, wybrał jedną, przekroił uważnie, posmarował śmietaną i truskawkowym dżemem. Gabriel nalał sobie filiżankę herbaty z aluminiowego czajniczka i spokojnie zapytał o powód niespodziewanej wizyty Navota. Zwrócił się do niego w czystej niemczyźnie, którą mówił z berlińskim akcentem, odziedziczonym po matce. Był to jeden z pięciu języków, które znali obaj.
- Miałem kilka kwestii natury porządkowej do omówienia z naszymi brytyjskimi kolegami. W planie rozmów znalazł się cokolwiek krępujący raport o jednym z naszych byłych agentów, który obecnie mieszka tu jako emeryt pod opieką MI5. O tym agencie i zamachu bombowym w Covent Garden krążyły jakieś dzikie plotki. Uczciwie muszę powiedzieć, napełniły mnie one wątpliwościami. Znając owego agenta dość dobrze nie mogłem sobie wyobrazić, aby naraził swoją pozycję w Brytanii robiąc coś tak głupiego, jak wyciągnięcie broni w miejscu publicznym.
- Co miałem zrobić, Uzi?
- Powinieneś był zadzwonić do swojego opiekuna w MI5 i umyć od tego ręce.
- A gdybyś Ty znalazł się w podobnej sytuacji?
- Gdybym był w Jerozolimie lub Tel Avivie, nie wahałbym się i odstrzelił gnoja. Ale tutaj… - Głos Navota umilkł. – Sądzę, że najpierw rozważyłbym potencjalne konsekwencje własnych działań.
- Zginęło osiemnastu ludzi, Uzi.
- Miałeś szczęście, że liczba ofiar nie wzrosła do dziewiętnastu. – Navot zdjął pozbawione oprawek okulary. Był to gest, który często poprzedzał nieprzyjemną rozmowę. – Kusi mnie, żeby Cię spytać, czy rzeczywiście zamierzałeś oddać strzał. Lecz znając Twoje wyszkolenie i dokonania z przeszłości, obawiam się, że z góry znam odpowiedź. W warunkach polowych agent Biura wyciąga broń tylko z jednego powodu. Nie wymachuje gnatem jak gangster, ani nie wygraża nim. Pociąga za spust i strzela tak, aby zabić. - Navot przerwał, a po chwili dodał, - Zrób to, zanim ten drugi zrobi to Tobie. Jak sądzę, te słowa znajdują się na dwunastej stronie małej czerwonej książeczki Shamrona.
- On wie o Covent Garden?
- Po co pytasz, skoro wiesz. Shamron wie wszystko. Właściwie, to nie byłbym zaskoczony, gdyby okazało się, że usłyszał o Twojej małej przygodzie jeszcze zanim dotarła ona do moich uszu. Pomimo moich wysiłków, aby odesłać go na zawsze na emeryturę, on nadal utrzymuje kontakty ze źródłami ze starych czasów.
Gabriel dodał do swojej herbaty kilka kropel mleka i zamieszał ją powoli. Shamron ... To nazwisko było właściwie synonimem historii Izraela i jego służb wywiadowczych. Po walce na wojnie, która doprowadziła do odrodzenia państwa żydowskiego Ari Shamron spędził kolejnych sześćdziesiąt lat chroniąc swój kraj przed hordami wrogów pragnących jego zniszczenia. Penetrował dwory królewskie, wykradał tajemnice tyranów i zabijał niezliczonych przeciwników, czasami własnymi rękami, czasami rękami takich ludzi, jak Gabriel. Tylko jedna tajemnica umknęła Shamronowi — sekret spełnionego zadowolenia ze swoich dokonań. Pomimo podeszłego wieku i słabego zdrowia, trzymał się kurczowo roli szarej eminencji służb bezpieczeństwa Izraela, i w dalszym ciągu wtrącał swoje trzy grosze do spraw międzynarodowych Biura, jakby było to jego własne, przydomowe poletko. Tym co stanowiło siłę napędową Shamrona nie była jednak arogancja, lecz lęk, że dorobek całego jego życia może pójść na marne. Choć ekonomicznie i militarnie silny, Izrael pozostawał otoczony przez świat, który – w znacznej części – był mu wrogi. Fakt, że Gabriel podjął decyzję, aby zamieszkać w tym świecie był źródłem jednego z największych rozczarowań Shamrona.
- Dziwię się, że nie przyjechał tu osobiście, - powiedział Gabriel.
- Chciał.
- Więc dlaczego nie przyjechał?
- Podróże nie są dla niego łatwe.
- Co jest nie tak tym razem?
- Wszystko, - powiedział Navot wzruszając ciężkimi ramionami. – Rzadko ostatnio rusza się z Tyberiady. Siedzi godzinami na tarasie i gapi się na jezioro. Doprowadza tym Gilah do rozstroju nerwowego. Biedaczka błaga mnie, żebym dał mu jakieś zajęcie.
- Czy powinienem pojechać do niego?
- Nie leży na łoży śmierci, jeśli to jest podtekst Twojego pytania. Lecz w niedługiej przyszłości powinieneś złożyć mu wizytę. Kto wie? Mógłbyś właściwie przekonać się, że znów podoba Ci się Twój kraj.
- Kocham mój kraj, Uzi.
- Tylko niedostatecznie mocno, aby tam mieszkać.
- Zawsze odrobinę przypominałeś mi Shamrona, - powiedział Gabriel krzywiąc się, - a teraz podobieństwo staje się łudzące.
- Gilah powiedziała mi to samo już dawno temu.
- To nie miał być komplement.
- W jej ustach także.- Navot dołożył jeszcze jedną łyżkę śmietany na swoją bułeczkę, przesadnie dbając, aby nie uronić ani odrobiny.
- No, czemu tu jesteś, Uzi?
- Chcę przedstawić Ci niepowtarzalną okazję.
- Mówisz jak sprzedawca.
- Jestem szpiegiem – powiedział Navot – Nie ma aż tak wielkiej różnicy.
- Co oferujesz?
- Szansę odpokutowania za pomyłkę.
- A cóż to za pomyłka?
- Powinieneś był wpakować Faridowi Khanowi kulę w potylicę zanim dotknął detonatora. - Navot ściszył głos i dodał konfidencjonalnie – Tak właśnie bym postąpił, gdybym był na Twoim miejscu.
- I cóż mogę uczynić, aby naprawić tę błędną decyzję?
- Przyjąć zaproszenie.
- Od kogo?
Navot bez słowa spojrzał ku zachodowi.
- Amerykanów? – zapytał Gabriel.
Navot uśmiechnął się. – Więcej herbaty?
Deszcz przestał padać równie nagle, jak nadszedł. Gabriel zostawił należność na stoliku i poprowadził Navota w dół, stromą ścieżką do Polpeor Cove. Ochroniarz w dalszym ciągu stał oparty o wpół zawaloną rampę dla szalupy ratunkowej. Z niekłamaną obojętnością patrzył za Gabrielem i Navotem idącymi powoli przez kamienistą plażę ku wodzie. Navot rzucił okiem na zegarek w stalowej kopercie znajdujący się na jego nadgarstku i podniósł kołnierz płaszcza chroniąc się przed porywistym wiatrem znad morza. Gabriela raz jeszcze uderzyło jego niezaprzeczalne podobieństwo do Shamrona. Podobieństwo to wykraczało poza powierzchowność. Było to tak, jakby jakąś niepokonaną siłą woli Shamron przejął ciało i duszę Navota. Nie był to Shamron osłabiony wiekiem i chorobami, pomyślał Gabriel, ale Shamron w kwiecie wieku. Było w nim wszystko to, co Shamronowi zabrały podłe tureckie papierosy. Bella nie pozwalała Navotowi palić, nawet jeśli miało to być elementem jego przykrywki.
- Kto stoi za zamachami, Uzi?
- Jak na razie nie udało nam się ustalić bezspornego autorstwa. Jednak Amerykanie sądzą, że objawiła się nowa twarz globalnego terroru dzihadyjskiego – nowy Bin Laden.
- Czy ten nowy Bin Laden ma jakieś imię?
- Amerykanie nalegają, aby tę informację przekazać Ci osobiście. Chcą, żebyś poleciał do Waszyngtonu. Oczywiście pokrywają koszty.
- W jaki sposób przedstawiono to zaproszenie?
- Zadzwonił do mnie osobiście Adrian Carter.
Adrian Carter był dyrektorem Tajnej Służby Narodowej CIA.
- Jakie obowiązują stroje?
- Czarne, - powiedział Navot. – Twoja wizyta w Ameryce będzie całkowicie poza protokołem.
Gabriel przez chwilę patrzył na Navota w milczeniu. – Najwyraźniej chcesz, żebym tam pojechał, Uzi. W przeciwnym razie nie fatygowałbyś się tutaj.
- Nie zaszkodziłoby, - powiedział Navot. – Co najmniej dowiemy się, co Amerykanie sądzą o zamachach. Ale są także dodatkowe korzyści.
- Na przykład?
- Nasze wzajemne stosunki wymagają pewnego retuszu.
- Jakiego retuszu?
- Nie słyszałeś? Przez Waszyngton wieje nowy wiatr. Zmiana wisi w powietrzu, - dodał sarkastycznie Navot. – Nowy amerykański prezydent jest idealistą. Wierzy w możliwość naprawy stosunków pomiędzy Zachodem a Islamem, i jest przekonany, że my stanowimy część problemu.
- I rozwiązaniem jest wysłanie mnie, byłego zabójcy mającego krew kilku palestyńskich i islamskich terrorystów na rękach?
- Gdy szpiedzy grzecznie się razem bawią, ma to dobroczynny wpływ na królestwo polityki. Z tego względu także premier oczekuje, że zdecydujesz się na tę wycieczkę.
- Premier? Za chwilę powiesz mi może, że Shamron jest też w to zaangażowany.
- Bo jest. - Navot podniósł kamyk i cisnął nim do morza. – Po operacji irańskiej przyszło mi na myśl, że Shamrom może wreszcie, w glorii chwały, wtopić się w tło. Myliłem się. Nie ma zamiaru pozwolić mi kierować Biurem bez jego ciągłego wtrącania się. Ale, nic w tym dziwnego, prawda, Gabrielu? Obaj wiemy, że Shamron widział kogoś innego na moim stanowisku. Moim przeznaczeniem jest przejść do historii naszych barwnych służb jako przypadkowy szef. A ty zawsze będziesz tym wybranym.
- Wybierz kogoś innego, Uzi. Jestem emerytem. Pamiętasz? Poślij kogoś innego do Waszyngtonu.
- Adrian nie chce nawet o tym słyszeć, - powiedział Navot rozcierając ramiona. – Shamron też nie. A, co się tyczy Twojej, tak zwanej, emerytury, to skończyła się ona w chwili, kiedy zdecydowałeś się pójść za Faridem Khanem do Covent Garden.
Gabriel zapatrzył się w morze i przed oczyma stanął mu obraz skutków strzału, którego nie oddał: fragmenty ciał i krew, Bagdad nad Tamizą. Navot zdawał się widzieć jego myśli. Nacisnął raz jeszcze, przechylając szalę argumentu na swoją korzyść.
- Amerykanie chcą Cię widzieć w Waszyngtonie z samego rana. Pod Londynem czeka na Ciebie Gulfstream. To jeden z samolotów użytych przez nich w programie transportu jeńców. Zapewnili mnie jednak, że kajdanki i igły podskórne zostały zdemontowane.
- A co z Chiarą?
- Zaproszenie dotyczy wyłącznie Ciebie.
- Nie może zostać tu sama.
- Graham zgodził się wysłać zespół zabezpieczający z Londynu.
- Nie ufam im, Uzi. Zabierz ją ze sobą do Izraela. Może przez kilka dni, do mojego powrotu,  pomagać Gilah opiekować się staruszkiem.
- To może chwilę potrwać.
Gabriel dokładnie przyjrzał się Navotowi. Najwyraźniej wiedział więcej, niż powiedział. Jak zwykle.
- Właśnie zgodziłem się poddać renowacji obraz dla Juliana Isherwooda.
- Madonnę z Dzieciątkiem i Marią Magdaleną, uprzednio przypisywany pracowni Palmy Vecchio, obecnie podejrzewany o bycie dziełem Tycjana, w oczekiwaniu na opinie biegłych.
- Imponujące, Uzi.
- Bella stara się poszerzać moje horyzonty.
- Obraz nie może zostać w pustym domku nad morzem.
- Julian zgodził się go odebrać. Jak się domyślasz, był raczej rozczarowany.
- Miałem dostać dwieście tysięcy funtów za ten obraz.
- Na mnie nie patrz, Gabrielu. Szafka jest pusta. Zostałem zmuszony do wprowadzenia cięć w każdym wydziale. Księgowi obcinają nawet moje wydatki osobiste. Moja dzienna delegacja jest żałosna.
- To dobrze, że jesteś na diecie.
Navot z roztargnieniem dotknął się w pasie, jakby sprawdzając, ile centymetrów przybyło tam od czasu, kiedy wyjechał z domu.
- Do Londynu długa droga, Uzi. Może powinieneś zabrać ze sobą klika tych bułeczek.
- Nawet o tym nie wspominaj.
- Boisz się, że Bella się dowie?
- Dowie się. - Navot spojrzał na ochroniarza opartego o pomost. – Ci dranie mówią jej wszystko. Mówię Ci, to jest życie jak w państwie policyjnym.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Daniel Silva - Portret szpiega - rozdział 9


Rozdział 9
Przylądek Lizard, Kornwalia

Za zgodą Scotland Yardu, Home Office, i samego brytyjskiego premiera, Gabriel i Chiara wrócili do Kornwalii w trzy dni po zamachu bombowym w Covent Garden. Madonna z Dzieciątkiem i Magdą Magdaleną, olej na płótnie, 110 na 92 centymetrów, dostarczono następnego ranka. Po ostrożnym wyjęciu obrazu z ochronnego opakowania transportowego, Gabriel umieścił go na starych dębowych sztalugach w saloniku i resztę popołudnia spędził badając obrazy rentgenowskie. Przypominające procesję duchów zdjęcia tylko utwierdziły go w przekonaniu, że obraz rzeczywiście wyszedł spod pędzla Tycjana. I w dodatku to był bardzo dobry Tycjan.
Od czasu, gdy Gabriel pracował z jakimś obrazem upłynęło kilka miesięcy i teraz Gabriel nie mógł się już doczekać, kiedy zacznie. Po wczesnym wstaniu z łóżka następnego poranka przygotował duży kubek café au lait i bez zwłoki przystąpił do delikatnego dzieła ponownego naciągania płótna. Pierwszym krokiem było naklejenie na malaturę bibuły, która miała zapobiec wykruszaniu się i odpadaniu farb podczas tej procedury. W tym celu można było wykorzystać jeden z kilku dostępnych w handlu gotowych klejów, lecz Gabriel zawsze wolał sporządzać swoją własną mieszankę według przepisu, który przekazał mu w Wenecji Umberto Conti, mistrz w fachu renowacji starych płócien — granulki kleju ze skóry królika rozmieszane w mieszaninie wody, octu, żółci wołowej i melasy.
Na kuchennym piecu, na wolnym ogniu gotował wydającą nieprzyjemną woń mieszaninę aż przyjęła konsystencję syropu. Potem obejrzał poranne wiadomości na kanale BBC czekając, aż ostygnie. Imię Farida Khana królowało w wiadomościach w całym Zjednoczonym Królestwie. Mając na względzie dokładne zgranie czasowe ataków, Scotland Yard i wywiad brytyjski przyjęli założenie, że zamach był powiązany z wybuchami w Paryżu i Kopenhadze. W dalszym ciągu nie było jasności co do przynależności zamachowców. Dyskusja toczona przez telewizyjnych ekspertów była burzliwa – jeden obóz skłaniał się do przekonania, że ataki zaplanowała stara linia przywódców Al-Kaidy z Pakistanu, drugi upierał się, że w oczywisty sposób zamachy były dziełem nowej siatki, która chciała spektakularnie zaznaczyć swoją obecność rozświetlając jasny punkt na ekranie radaru obracającego się w siedzibach zachodnich agencji wywiadowczych. Niezależnie od tego, jak było naprawdę, europejskie władze szykowały się na dalszy rozlew krwi. Połączone Centrum Analityczne Terroryzmu w MI5 podniosło poziom zagrożenia do „krytycznego”, co oznaczało, że w najbliższej przyszłości spodziewano się kolejnego ataku.
Uwagę Gabriela przyciągnął bez reszty raport dotyczący działań Scotland Yardu na kilka minut przed atakiem. Posługując się bardzo starannie dobranymi słowami, komisarz policji miejskiej przyznał, że otrzymano ostrzeżenie dotyczące podejrzanego mężczyzny w zbyt dużym płaszczu kierującego się ku Covent Garden. Niestety, powiedział oficer, informacja ta nie była wystarczająco precyzyjna, aby możliwe było podjęcie zdecydowanych działań zapobiegawczych. Potwierdził następnie, że dwóch funkcjonariuszy SO19 zostało skierowanych do Covent Garden, lecz – jak stwierdził – w obliczu obowiązującej polityki w tym zakresie nie mieli innego wyjścia, niż tylko powstrzymać się od otwarcia ognia. Co się zaś tyczy doniesień o wyciągniętej broni, policja przesłuchała tę osobę i ustaliła, że nie był to pistolet, lecz kamera. Ze względów związanych z ochroną danych osobowych, tożsamości kamerzysty nie ujawniono. Media zdawały się akceptować wersję wydarzeń zaprezentowaną przez policję. Podobną akceptacją wykazali się działacze organizacji praw człowieka, którzy pochwalili gorliwie ograniczenia nałożone na funkcjonariuszy służb, nawet jeśli pociągnęły one za sobą stratę osiemnastu niewinnych istnień ludzkich.
Gabriel wyłączył odbiornik gdy do kuchni weszłą Chiara. Natychmiast otworzyła okno, aby wywietrzyć odór wołowej żółci i octu, a chwilę potem zbeształa Gabriela za wykorzystanie jej ulubionego garnka ze stali nierdzewnej do zagotowania tego obrzydlistwa. Gabriel tylko się uśmiechnął i zanurzył koniuszek palca wskazującego w mieszaninie. Wystygła na tyle, że można było zaczynać pracę. Chiara zaglądała mu przez ramię, gdy nakładał równą warstwę kleju na pożółkły werniks, a następnie przyklejał kilka prostokątnych kawałków bibuły do powierzchni płótna. Dzieło pędzla Tycjana zniknęło i pozostanie w takim stanie przez kilka kolejnych dni, aż do czasu, kiedy ponowne naciągnięcie płótna zostanie zakończone.
Tego ranka Gabriel nie mógł zrobić przy obrazie niczego więcej, poza okresowym sprawdzaniem, czy klej schnie zgodnie z założeniem. Usiadł w altanie z widokiem na morze, na kolanach położył notebooka, i zaczął poszukiwać w Internecie dalszych informacji na temat trzech zamachów bombowych. Kusiło go, aby skontaktować się w tej sprawie z Bulwarem Króla Saula, lecz pomyślał, że lepiej będzie, jeśli się powstrzyma. Nie powiadomił Tel Avivu o swoim udziale w zamachu w Covent Garden, a czyniąc to teraz dałby tylko swoim byłym kolegom pretekst, aby znów weszli z butami w jego życie. Gabriel wiedział z doświadczenia, że Biuro najlepiej jest traktować jak porzuconą kochankę. Ograniczyć kontakty do minimum, a jeśli już miałoby do jakiegoś kontaktu dojść, to wyłącznie w publicznym miejscu, aby nie zaszła żadna krępująca scena.
Tuż przed południem ostatnie pozostałości nocnego sztormu przepłynęły nad Gunwalloe Cove, pozostawiając po sobie bezchmurne niebo o krystalicznej barwie błękitu. Po jeszcze jednym skontrolowaniu stanu obrazu, Gabriel założył kurtkę, buty do wędrówek i ruszył na swój codzienny marsz po klifie. Poprzedniego popołudnia przeszedł ścieżką wzdłuż wybrzeża do Praa Sands. Dziś wspiął się na niewielkie wzgórze wznoszące się za domem i skierował się na południe, ku Lizard Point.
Magia kornwalijskiego wybrzeża szybko odpędziła wspomnienia o zabitych i rannych w Covent Garden. Zanim Gabriel dotarł do skraju Klubu golfowego Mullion, ostatni straszny obraz skrył się bezpiecznie za warstwą zamazującej pamięć farby. Gdy parł dalej na południe, mijając poszarpane skały klifów Polurrian, jego myśli skupione były wyłącznie na pracy, jakiej wymagać będzie Tycjan. Jutro ostrożnie zdejmie obraz z ram i naklei osłabione płótno na świeży włoski len, dociskając mocno ciężkim krawieckim żelazkiem. Potem nastąpi najdłuższa i najbardziej żmudna faza renowacji – zdejmowanie popękanego i pożółkłego werniksu i retusz tych fragmentów obrazu, które z upływem długiego czasu uległy uszkodzeniu. Niektórzy renowatorzy mieli tendencję do agresywnego retuszu, ale Gabriel znany był w świecie sztuki ze swej lekkości i niezrównanej umiejętności naśladowania pociągnięć pędzla Starych Mistrzów. Wierzył, że powinnością renowatora jest pojawienie się i zniknięcie bez śladu, bez pozostawiania innych dowodów swojej obecności, poza przywróceniem obrazowi jego pierwotnej chwały.
Zanim Gabriel dotarł do północnego końca Kynance Cove, linia ciemnych chmur przesłoniła słońce, a wiatr wiejący znad morza stał się znacznie chłodniejszy. Jako uważny obserwator kapryśnej kornwalijskiej pogody wiedział, że „przejaśnienie”, którym to mianem brytyjscy meteorolodzy nazywali krótki okresy słonecznej pogody, zaraz się gwałtownie zakończy. Zatrzymał się na chwilę, zastanawiając nad wyborem schronienia. Ku wschodowi, za szachownicą pól, znajdowała się wioska Lizard. Bezpośrednio przed nim był punkt widokowy. Gabriel wybrał tę drugą opcję. Nie chciał skracać swojego spaceru z powodu czegoś równie trywialnego, jak przelotny szkwał. Poza tym, na szczycie klifu była niezła kawiarnia, w której mógł przeczekać sztorm przy świeżo upieczonej bułeczce i czajniczku herbaty.
Podniósł kołnierz kurtki i ruszył wzdłuż krawędzi zatoki. Po chwili spadły pierwsze krople deszczu. Otulona mgłą pojawiła się kawiarnia. U podnóża klifu, chroniąc się pod ścianą opuszczonej szopy na łodzie, stał około 25-letni mężczyzna, krótkowłosy, z okularami przeciwsłonecznymi odsuniętymi na czoło. Drugi mężczyzna stał na platformie obserwacyjnej punktu widokowego, z okiem przyciśniętym do teleskopu, z którego turyści mogli korzystać po wrzuceniu monety. Gabriel miał absolutną pewność, że od kilku miesięcy teleskop był zepsuty.
Zwolnił kroku i zatrzymał się, z wzrokiem wbitym w kawiarnię, w której trzeci mężczyzna wyszedł właśnie na taras. Ten miał na sobie nieprzemakalny kapelusz naciśnięty głęboko na czoło, oraz parę bezoprawkowych okularów, w rodzaju tych, które tak lubili niemieccy intelektualiści i szwajcarscy bankierzy. Na jego twarzy malował się wyraz zniecierpliwienia – wiecznie zajęty pracą członek personelu kierowniczego, którego żona zmusiła do spędzenia z nią wakacji. Przez dłuższą chwilę patrzył prosto na Gabriela, a potem uniósł gruby nadgarstek ku twarzy i spojrzał na znajdujący się tam zegarek. Gabriel poczuł pokusę zawrócenia na pięcie i ruszenia w odwrotnym kierunku. Jednak, opierając się jej, opuścił wzrok ku ścieżce i ruszył dalej. Lepiej, aby odbyło się to w miejscu publicznym, pomyślał. Mniejsza szansa na krępującą scenę.