Weronika

poniedziałek, 30 lipca 2012

Daniel Silva - Portret szpiega - rozdział 8


Rozdział 8
Nowy Jork

Tego samego wieczoru innym wszechświat zamieszkiwany przez Gabriela Allona także znalazł się na krawędzi, lecz z całkowicie odmiennego powodu. W Nowym Jorku przypadał szczyt sezonu aukcyjnego – pełny niepokoju czas, kiedy świat sztuki, z całym jego szaleństwem i przepychem, popadał na dwa tygodnie w szał kupowania i sprzedawania. Była to, jak lubił mawiać Nicholas Lovegrove, jedna z nielicznych pozostałych jeszcze okazji, kiedy nadal jeszcze w modzie pozostawało bycie obrzydliwie bogatym. Był to jednak także śmiertelnie poważny biznes. Budowane były wielkie kolekcje, równie wielkie fortuny były zyskiwane i tracone. Pojedyncza transakcja mogła stać się trampoliną do błyskotliwej kariery. Mogła także ją zniszczyć.
Zawodowa reputacja Lovegrove’a, podobnie jak Gabriela Allona, była do tego wieczoru niewzruszona. Urodzony i wykształcony w Anglii, uznawany był za jednego z najbardziej poszukiwanych konsultantów do spraw sztuki na świecie – za człowieka tak potężnego, że całym rynkiem mogła wstrząsnąć jedna jego, rzucona od niechcenia, uwaga, a nawet zmarszczenie eleganckiego nosa. Jego wiedza na temat sztuki była legendarna, podobnie jak wielkość jego bankowego konta. Lovegrove nie musiał już chodzić za klientami; teraz to oni przychodzili do niego – zwykle z kolanami zgiętymi w nabożnym przyklęku i obietnicami sowitych prowizji. Sekretem sukcesu Lovegrove’a było niezawodne oko i dyskrecja. Lovegrove nigdy nie zdradził powierzonego mu sekretu; Lovegrove nigdy nie plotkował, ani nie angażował się w podwójne transakcje. Był najrzadszym okazem w świecie handlu dziełami sztuki – był człowiekiem dotrzymującym słowa.
Z niepokalaną reputacją i podnieceniem zwykle towarzyszącym aukcjom, Lovegrove podążał pośpiesznie Szóstą Aleją. Po latach spadających cen i anemicznych obrotów, rynek sztuki zaczął nareszcie wykazywać pierwsze oznaki ożywienia. Pierwsze aukcje tego sezonu były godne szacunku, lecz nie wzbiły się na poziom towarzyszących im oczekiwań. Dzisiejsza sprzedaż dzieł powojennych i współczesnych w domu aukcyjnym Christie’s mogła wstrząsnąć światem. Jak zwykle, Lovegrove miał klientów po obu stronach lady. Dwóch było sprzedawcami, podczas gdy trzeci miał zamiar zakupić dzieło nr 12, Ochre and Red on Red, olej na płótnie, pędzla Marka Rothko. Tym, co wyróżniało tego Klienta było to, że Lovegrove nie znał jego nazwiska. Kontaktował się jedynie z pewnym panem Hamdali w Paryżu, który z kolei miał kontakt z klientem. Układ był niecodzienny, lecz – z perspektywy Lovegrove’a – wysoce lukratywny. Tylko w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy kolekcjoner zakupił obrazy o łącznej wartości przekraczającej dwieście milionów dolarów. Prowizja Lovegrove’a od tych transakcji wyniosła przeszło dwadzieścia milionów dolarów. Jeśli dziś wszystko pójdzie zgodnie z planem, jego wartość netto wzrośnie dziś znacząco.
Minął róg Zachodniej Czterdziestej Dziewiątej i przeszedł połowę przecznicy ku wejściu do domu aukcyjnego Christie’s. Olbrzymie, przeszklone lobby wypełniało morze diamentów, jedwabiu, ego i kolagenu. Lovegrove zatrzymał się na chwilę, aby musnąć pocałunkiem policzek dziedziczki niemieckiego przemysłu opakowaniowego, a potem stanął w kolejce do szatni, gdzie obskoczyło go dwóch podrzędnej klasy dilerów sztuki z Upper East Side. Odprawił ich obronnym ruchem ręki, następnie odebrał tabliczkę z numerem uczestnika aukcji i ruszył schodami ku sali aukcyjnej.
Pomimo wszystkich intrygujących transakcji i szyku, było to zaskakująco zwyczajne wnętrze, coś jakby skrzyżowanie sali Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych z kościołem telewizyjnego kaznodziei. Ściany pomalowane były na obojętny dla oka odcień szarawego beżu. Ten sam odcień miała tapicerka składanych siedzeń, ustawionych gęsto, aby w jak największym stopniu wykorzystać ograniczoną przestrzeń. Za przypominającym ambonę pulpitem umieszczono obrotową ekspozycję, a przy niej, szereg stanowisk telefonicznych zajętych przez pół tuzina pracowników Christie’s. Lovegrove zerknął ku górze ma zlokalizowane tam loże, mając nadzieję uchwycić jedną czy drugą twarz ukrytą za przyciemnianym szkłem, następnie obrócił się czujnie ku grupie reporterów, ściśniętych jak bydło w tylnym kącie sali. Ukrywając swój numer aukcyjny pośpiesznie przeszedł przed nimi i skierował się ku swojemu zwykłemu miejscu na przedzie. Była to Ziemia Obiecana, miejsce, które mieli nadzieję któregoś dnia zająć wszyscy marszandzi, konsultanci i kolekcjonerzy. Było to miejsce niedostępne dla osób słabego serca i chudego portfela. Lovegrove mówił o nim „strefa śmierci.”
Aukcja miała się rozpocząć o szóstej. Francis Hunt, główny aukcjoner u Christie’s, dał podenerwowanej publiczności dodatkowych pięć minut na znalezienie miejsc, po czym zajął swoje. Był człowiekiem o nienagannych manierach. Zachowywał się tak, jakby pięć minut temu przyjechał prosto z Anglii, co z jakiegoś przedziwnego powodu budziło w niektórych Amerykanach kompleksy. W prawej ręce trzymał słynną „czarną księgę” zawierającą sekrety wszechświata, przynajmniej w zakresie związanym z bieżącym wieczorem. Każdy przedmiot wystawiany na sprzedaż miał w niej osobną kartkę, na której widniały informacje obejmujące zastrzeżenia sprzedającego, schemat sali z rozmieszczeniem potencjalnych zainteresowanych, oraz strategią Hunta zmierzającą do uzyskania możliwie jak najwyższe ceny. Imię Lovegrove’a wpisane było na stronie poświęconej przedmiotowi nr 12 - obrazowi Rothki. Podczas przedsprzedażowej ekspozycji Lovegrove dał do zrozumienia, że może być zainteresowany, lecz wyłącznie w sytuacji, jeśli cena będzie do przyjęcia, i sprzyjać temu będzie układ gwiazd. Hunt oczywiście wiedział, że Lovegrove kłamie. Hunt wiedział wszystko.
Życzył zgromadzonym miłego wieczoru, a następnie, z całą pompą oczekiwaną od gospodarza tego zgromadzenia, powiedział, „Przedmiot pierwszy, Twombly”. Oferty padły natychmiast i cena zaczęła piąć się gładko w krokach po sto tysięcy dolarów. Aukcjoner sprawnie zarządzał tym procesem z pomocą dwóch nienagannie uczesanych obserwatorek, które puszyły się i pozowały za podium niczym modelki podczas sesji zdjęciowej. Lovegrove mógłby być pod wrażeniem spektaklu, gdyby nie to, że miał pełną świadomość, iż został on z góry zaplanowany i przećwiczony. Przy półtora miliona aukcja wyhamowała, by po chwili osoba licytująca przez telefon podbiła do miliona i sześciuset tysięcy. Nastąpiło pięć kolejnych, szybkich podbić, po czym licytacja znów na chwilę zamarła. – Bieżąca cena wynosi dwa miliony sto tysięcy, oferent telefoniczny, reprezentowany przez Cordelię, - zaintonował Hunt, wodząc od jednego potencjalnego nabywcy do drugiego wzrokiem przepojonym pokusą. – Pani się nie decyduje. Pan także nie. Dwa przecinek jeden miliona przez telefon za Twombly’ego. Czy ktoś da więcej? Ostatnia szansa. Młotek opadł z ostrym dźwiękiem. – Dziękuję – wymruczał Hunt i zanotował transakcję w swojej czarnej księdze.
Po Twombly’m był Lichtenstein, a następnie Basquiat, Diebenkorn, De Kooning, Johns, Pollock, i parada Warholi. Cena każdej z prac przekroczyła wartość szacowaną przed aukcją, i każda była wyższa od ceny poprzednika. Wszystko odbywało się bez zakłóceń; Hunt sprytnie ułożył karty w talii, którą żonglował, tak aby napięcie cały czas rosło. Gdy na ekspozycji pojawił się przedmiot nr 12, publiczność i uczestnicy licytacji byli dokładnie w takim stanie, w jakim chciał ich widzieć.
- Po mojej prawej płótno autorstwa Rothki, - oznajmił. – Czy możemy rozpocząć aukcję od dwunastu milionów?
Cena o dwa miliony przekraczała szacunki sprzed rozpoczęcia aukcji, co było sygnałem oczekiwania Hunta, że cena tego obrazu poszybuje naprawdę wysoko. Lovegrove wyciągnął komórkę z kieszonki na piersi swojej marynarki od Brioni’ego i wykręcił numer w Paryżu. Odebrał Hamdali. Jego głos był jak ciepła herbata osłodzona miodem.
- Mój klient chciałby poznać reakcję sali, zanim złoży swoją pierwszą ofertę.
- Mądre posunięcie.
Lovegrove odłożył telefon i skrzyżował ręce. Szybko stało się jasne, że rozpoczynała się twarda walka. Oferty płynęły ku Huntowi ze wszystkich stron sali oraz od personelu domu obsługującego linie telefoniczne. Hector Candiotti, doradca ds. sztuki belgijskiego magnata przemysłowego, trzymał swoją tabliczkę w górze niczym halabardnik – była to chełpliwa technika licytowania nosząca miano „walcowania”. Tony Berringer, reprezentujący rosyjskiego oligarchę działającego w przemyśle aluminiowym, przebijał, jakby jego życie od tego zależało – co wcale nie było tak całkowicie niemożliwe. Lovegrove czekał do chwili, kiedy cena osiągnęła trzydzieści milionów, a potem znów podniósł telefon do ucha.
- No i? – zapytał spokojnie.
- Jeszcze nie, panie Lovegrove.
Tym razem Lovegrove nie odłożył telefonu, lecz trzymał słuchawkę przy uchu. W Paryżu, Hamdali rozmawiał z kimś po arabsku. Niestety, nie był to jeden z kilku języków, którymi Lovegrove płynnie się posługiwał. W oczekiwaniu rzucił okiem na loże, poszukując oferentów działających w sekrecie. W jednej z lóż zauważył piękną kobietę trzymającą telefon komórkowy. Po kilku sekundach Lovegrove zauważył coś jeszcze. Gdy Hamdali mówił, kobieta siedziała nie wypowiadając słowa. A gdy mówiła kobieta, milkł Hamdali. Pomyślał, że to jednak tylko zbieg okoliczności. Choć, może nie.
- Być może nadszedł czas, aby zbadać teren, - zasugerował Lovegrove, nie odrywając oczu od kobiety siedzącej w loży.
- Być może ma Pan rację, - odpowiedział Hamdali. – Proszę poczekać chwileczkę.
Hamdali wypowiedział szeptem kilka arabskich słów. Kilka sekund później, kobieta w loży odezwała się do swojej komórki. Następnie Hamdali odezwał się po angielsku – Klient się zgadza, panie Lovegrove. Proszę złożyć pierwszą ofertę.
W tej chwili cena wynosiła trzydzieści cztery miliony. Jednym skinieniem brwi Lovegrove podniósł ją o kolejny milion.
- Mamy trzydzieści pięć, - powiedział Hunt tonem wskazującym, że nowy, groźny drapieżnik dołączył do polowania. Hector Candiotti niezwłocznie skontrował, podobnie jak Tony Berringer. Para zmagających się oferentów telefonicznych podbiła cenę do progu czterdziestu milionów dolarów. Po chwili, Jack Chambers, król nieruchomości, obojętnie przekroczył ten próg oferując czterdzieści jeden. Lovegrove nie przejmował się zbytnio Jackiem. Romans z tą małą dziwką z New Jersey doprowadził go do bardzo kosztownego rozwodu. Jack nie miał wystarczającej płynności finansowej, aby liczył się na finiszu tego wyścigu.
- Do przebicia jest czterdzieści jeden, - powiedział cicho Lovegrove do słuchawki.
- Klient uważa, że jest w tym wiele pozy.
- To jest aukcja u Christie’s. Poza jest tu de rigueur.
- Cierpliwości, panie Lovegrove.
Lovegrove nie spuszczał oka z kobiety w loży, gdy licytacja pokonała kolejny próg – pięćdziesięciu milionów dolarów. Jack Chambers zalicytował po raz ostatni oferując sześćdziesiąt; Tony Berringer i jego rosyjski gangster podbili do siedemdziesięciu. Hector Candiotti odpowiedział machając białą flagą.
- Wygląda na to, że zostaliśmy tylko my i Rosjanin, - powiedział Lovegrove do mężczyzny w Paryżu.
- Mój klient nie dba o Rosjan.
- Co Pański klient ma zamiar teraz zrobić?
- Jaka była rekordowa wylicytowana cena za Rothkę?
- Siedemdziesiąt dwa z groszami.
- Proszę zalicytować siedemdziesiąt pięć.
- To za dużo. Nigdy—
- Proszę zalicytować, panie Lovegrove.
Lovegrove podniósł brew i uniósł pięć palców. – Cena wynosi siedemdziesiąt pięć milionów, - oznajmił Hunt. – Nie podbija pan? Ani pan? Siedemdziesiąt pięć milionów za Rothkę. Kto da więcej? Po raz ostatni. Kończymy?
Trzask młotka.
Po sali przeszło westchnienie. Lovegrove spojrzał ku górze, na lożę, lecz kobiety już tam nie było.

piątek, 27 lipca 2012

Wasilij Grossman - Życie i los

Zacząłem nagrania kolejnej książki. Tym razem, podążając tropem, na który trafiłem czytając "Skrwawione ziemie" Snydera, zająłem się dziełem życia Wasilija Grossmana "Życie i los". Wcześniej przesłuchałem inną książkę tego autora - Wszystko płynie. Zachwycił mnie język. Spodziewałem się literatury zbliżonej formalnie do Sołżenicyna. Raczej suchej, zdawkowej narracji. Tymczasem Grossman jest wielkim mistrzem języka. Narracja płynie. Słowa malują obrazy.
Czytam "Życie i los" pierwszy raz. Przed mikrofonem dopadają mnie więc emocje zaangażowanego czytelnika. Kilka razy musiałem powtarzać, bo emocje brały górę i było to zbyt mocno słychać.
To będzie trudne i długie nagranie... Mam nadzieję, że (z punktu widzenia słuchaczy) będzie warto.
Książka ta inauguruje także zupełnie nową jakość techniczną nagrań.
Nie mogę się doczekać, kiedy będę już miał studio, w którym nie będę musiał sprzętu codziennie pakować do pudełek.

niedziela, 22 lipca 2012

Daniel Silva - Portret szpiega - rozdział 7


Rozdział 7
New Scotland Yard, Londyn

Zawodowy pracownik wywiadu, nawet emerytowany, może popełnić niewiele cięższych grzechów niż trafienie w ręce lokalnych władz. Ponieważ Gabriel od dawna zajmował ziemię niczyją pomiędzy światem jawnym i tajnym, los taki przytrafiał mu się znacznie częściej, niż większości jego ziomków. Doświadczenie nauczyło go, że na takie okazje istnieje ustalony rytuał, rodzaj formalnego tańca Kabuki, który musi osiągnąć swój finał, zanim możliwa będzie interwencja wyższej instancji. Dobrze pamiętał kroki tego tańca. Na szczęście, jego gospodarze także.
Został aresztowany w kilka minut po ataku i odwieziony z dużą prędkością do New Scotland Yard, siedziby londyńskiej Metropolitan Police. Po przyjeździe na miejsce został wprowadzony do pozbawionego okien pokoju przesłuchań, gdzie zaopatrzono jego liczne skaleczenia i otarcia i podano filiżankę herbaty, której nie tknął. Inspektor z wydziału zwalczania terroryzmu pojawił się wkrótce potem. Zbadał dokumenty Gabriela ze sceptycyzmem, na jaki zasługiwały, a następnie starał się określić łańcuch zdarzeń, który doprowadził “Mr. Rossi” do wyciągnięcia broni palnej w Covent Garden tuż przed tym, kiedy terrorysta zdetonował pas wypełniony ładunkami wybuchowymi. Gabriel czuł pokusę, aby także postawić kilka pytań. W szczególności, chciał wiedzieć dlaczego dwóch funkcjonariuszy oddziału sił specjalnych SO19 policji metropolitalnej podjęło decyzję o konieczności neutralizacji jego, w miejsce oczywistego terrorysty mającego bezpośredni zamiar popełnienia zbrodni wielokrotnego morderstwa. Powstrzymując się, na każde zadawane mu pytanie odpowiadał numerem telefonu. – Zadzwońcie tam – mówił, stukając palcem miejsce w służbowym notatniku, w którym detektyw zapisał sobie numer. – Dzwonek rozlegnie się w bardzo dużym budynku, niedaleko stąd. Osobę, która odbierze pozna Pan po głosie. Przynajmniej powinien Pan.
Gabriel nie znał tożsamości funkcjonariusza, który w końcu wykręcił podany numer, ani też nie znał dokładnej godziny tego połączenia. Wiedział jedynie, że internowanie w siedzibie New Scotland Yard trwało o wiele za długo, niż top było konieczne. Dochodziła już północ, gdy wreszcie detektyw przeprowadził go ciągiem jasno oświetlonych korytarzy ku drzwiom wejściowy do budynku. W lewej ręce detektywa spoczywała szara koperta zawierająca to, co Gabriel miał przy sobie w chwili zatrzymania. Sądząc z kształtu i wielkości, nie zawierała pistoletu Beretta 9 mm.
Na zewnątrz, przyjemna pogoda popołudnia ustąpiła gęstemu deszczowi. Pod osłoną szklanego portyku, z silnikiem szumiącym na luzie, czekała ciemna limuzyna marki Jaguar. Gabriel przyjął kopertę podaną przez detektywa i otworzył tylne drzwi wozu. Wewnętrz, z jedną nogą elegancko skrzyżowaną z drugą, siedział mężczyzna, który wyglądał, jakby został stworzony specjalnie do tej roli. Ubrany był w doskonale skrojony ciemnoszary garnitur ze srebrnym krawatem, dobranym pod kolor włosów. Zwykle, jego blade oczy były nieprzeniknione, lecz teraz ujawniały napięcie długiej i trudnej nocy. Jako zastępca dyrektora MI5, Graham Seymour niósł na swoich barkach ciężar odpowiedzialności za ochronę ziem brytyjskich przed siłami ekstremistów islamskich. Tymczasem raz jeszcze, pomimo najbardziej wytężonych starań jego wydziału, ekstremiści islamscy wygrali.
Choć obaj mężczyźni mieli za sobą równie długą karierę zawodową, Gabriel nie znał zbyt wielu szczegółów z prywatnego życia Grahama Seymoura. Wiedział, Seymour miał żonę o imieniu Helen, którą uwielbiał, oraz że para ta miała syna, którzy zarządzał nie swoimi pieniędzmi w nowojorskim oddziale ważnej brytyjskiej instytucji finansowej. Pozostałe wiadomości Gabriela dotyczące prywatnych spraw Seymoura pochodziły z obszernej teczki założonej przez Biuro. Był reliktem chwalebnej przeszłości Brytanii, produktem ubocznym górnej klasy średniej, którą wychowywano, edukowano i zaprogramowano w jednym celu - aby przewodziła. Wierzył w Boga, lecz niezbyt gorliwie. Wierzył w swój kraj, lecz nie zamykał oczu na jego wady. Dobrze spisywał się w golfie i innych grach, lecz gotów był przegrać z ustępującym mu umiejętnościami oponentem, jeśli służyło to wartościowemu celowi. Był człowiekiem podziwianym i – co najistotniejsze – człowiekiem, któremu można było zaufać, co było rzadką zaletą wśród szpiegów i funkcjonariuszy tajnej policji.
Graham Seymour nie był jednak człowiekiem o niewyczerpanej cierpliwości, czego dowodził jego posępny wyraz twarzy, gdy Jaguar włączył się do ruchu. Wyjął kopię jutrzejszego wydania Telegraph z kieszeni na oparciu przedniego fotela i rzucił gazetę na kolana Gabriela. Nagłówek głosił RZĄDY TERRORU. Poniżej znajdowały się trzy fotografie obrazujące skutki trzech zamachów. Gabriel przyjrzał się zdjęciu z Covent Garden poszukując na nim siebie, lecz zobaczył tylko ofiary. Był to obraz porażki, pomyślał – osiemnaście ofiar śmiertelnych, dziesiątki poważnie rannych, w tym obaj funkcjonariusze, który rzucili się na niego. A wszystko to z powodu jednego strzału, którego nie pozwolono Gabrielowi oddać.
- Przeklęty, krwawy dzień – powiedział Seymour zmęczonym głosem. – Zdaje mi się, że jedynym, co mogłoby go jeszcze pogorszyć byłoby, gdyby prasa dowiedziała się o Tobie. Zanim zwolennicy teorii spiskowych skończyliby snuć swoje wizje, mielibyśmy cały świat islamski uważający, że ataki zaplanowało i przeprowadziło Biuro.
- Możesz być pewien, że już tak jest. - Gabriel zwrócił gazetę i spytał, - Gdzie jest moja żona?
- W waszym hotelu. Mam oddział czuwający nad nią w holu. - Seymour przerwał na chwilę, a potem dodał, - Nie muszę mówić, że nie jest z Ciebie jakoś szczególnie zadowolona.
- Z czego to wnosisz? – Gabrielowi w dalszym ciągu dzwoniło w uszach, w wyniku wstrząsu doznanego podczas wybuchu. Zamknął oczy i zapytał, w jaki sposób zespoły SO19 zdołały zlokalizować go tak szybko.
- Jak się domyślasz, mamy do naszej dyspozycji znaczne zasoby techniczne.
- Takie jak mój telefon komórkowy i wasza sieć kamer monitoringu?
- Dokładnie – powiedział Seymour. – Zlokalizowaliśmy Cię w ciągu kilku sekund po odebraniu telefonu od Chiary. Przekazaliśmy tę informację do Gold Command, centrum zarządzania kryzysowego policji metropolitalnej, a oni niezwłocznie wysłali dwa zespoły funkcjonariuszy z oddziałów specjalnych.
- Musieli być w pobliżu.
- Byli – potwierdził Seymour. – Po atakach w Paryżu i Kopenhadze byliśmy w stanie gotowości. Pewną liczbę zespołów rozmieszczono już w dzielnicy finansowej, a także w miejscach, w których gromadzą się turyści.
- Więc czemu zdjęli mnie, zamiast zamachowca-samobójcę?
- Ponieważ ani Scotland Yard, ani Służba Bezpieczeństwa nie chciała znów znaleźć się w sytuacji, w jakiej byliśmy po fiasku sprawy Menezesa. Po jego śmierci wdrożono wiele nowych wytycznych i procedur mających na celu zapewnienie, że nic podobnego nigdy się już nie powtórzy. Wystarczy powiedzieć, że pojedyncze ostrzeżenie nie spełnia progowych kryteriów dla podjęcia akcji zbrojnej – nawet, jeśli źródłem tego ostrzeżenia będzie osoba o nazwisku Gabriel Allon.
- Więc w rezultacie zginęło osiemnaście niewinnych osób?
- A co, gdyby to nie był terrorysta? Gdyby był jeszcze jednym ulicznym aktorem, albo osobą z problemami psychicznymi? Zostalibyśmy spaleni żywcem na stosie.
- Ale nie był ulicznym aktorem, ani uciekinierem z wariatkowa, Graham. Był zamachowcem-samobójcą. I poinformowałem Cię o tym.
- Skąd wiedziałeś?
- Równie dobrze mógł mieć na plecach znak z napisem „mam na sobie bombę”.
- Czy było to aż tak oczywiste?
Gabriel wymienił cechy, które wzbudziły jego podejrzenia, a następnie wyjaśnił proces myślowy, który doprowadził go do wniosku, że terrorysta zamierza zdetonować swój ładunek o 14:37. Seymour powoli pokręcił głową.
“Straciłem już rachubę godzin, jakie poświęciliśmy na szkolenie funkcjonariuszy policji w zakresie wykrywania potencjalnych terrorystów, nie wspominając już o milionach wydanych na oprogramowanie analizujące zachowania osób znajdujących się w zasięgu obiektywów kamer monitoringu. A mimo to, zamachowiec-samobójca wchodzi sobie prosto do Covent Garden i nikt niczego nie zauważa. Oczywiście poza Tobą.
Seymour zamilkł, zapadając w zamyślenie. Jechali na północ, wzdłuż zalanego światłem latarni kanionu ulicy Regent Street. Gabriel oparł ciężko głowę o szybę samochodu i zapytał, że zidentyfikowano już zamachowca.
- Nazywał się Farid Khan. Jego rodzice emigrowali do Zjednoczonego Królestwa z Lahore, pod koniec lat siedemdziesiątych, lecz Farid urodził się w Londynie. Dokładnie w Stepney Green,- odrzekł Seymour. – Podobnie jak wielu brytyjskich muzułmanów z jego pokolenia, odrzucił umiarkowane, apolityczne przekonania religijne swoich rodziców i stał się islamistą. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych spędzał zbyt wiele czasu w meczecie przy Whitechapel Road, we Wschodnim Londynie. Od tego czasu był wiernym członkiem radykalnych ugrupowań Hizb ut-Tahrir oraz al-Muhajiroun.
- Brzmi to tak, jakbyście mieli założoną dla niego teczkę.
- Bo mieliśmy, - powiedział Seymour, - ale nie z powodów, o których myślisz. Widzisz, Farid Khan był promieniem słonecznego światła, naszą nadzieją na przyszłość. A przynajmniej tak się nam wydawało.
- Uważaliście, że go odwróciliście?
Seymour przytaknął. – Wkrótce po 11 września Farid dołączył do grupy noszącej nazwę „Nowy początek”. Jej celem było odprogramowanie bojowników i skłonienie ich do ponownej integracji z głównym nurtem Islamu i brytyjską opinią publiczną. Farida uważaliśmy za jeden z naszych największych sukcesów. Zgolił brodę. Zerwał kontakty ze starymi przyjaciółmi. Na jednej z czołowych lokat ukończył King’s College i dostał dobrze płatną posadę w niewielkiej londyńskiej agencji reklamowej. Kilka tygodni temu zaręczył się z kobietą ze swojego dawnego sąsiedztwa.
- Więc wykreśliliście go ze swojej listy?
- W pewnym sensie, - powiedział Seymour. – Z obecnej perspektywy widać, że była to sprytna zmyłka. Farid był - wcale nie w przenośni – tykającą bombą zegarową.
- Wiecie, kto mógł go uruchomić?
- W tej chwili przesiewamy bilingi jego rozmów telefonicznych i informacje o ruchu komputerowym, a także analizujemy nagrany wcześniej film z oświadczeniem. Oczywiście jego atak jest powiązany z zamachami w Paryżu i Kopenhadze. To, czy ich koordynację zapewniła centrala Al-Kaidy, czy nowa siatka, jest obecnie intensywnie badane. Jakby nie było, to już nie Twoje zmartwienie. Twoja rola w tej sprawie jest oficjalnie zakończona.
Jaguar przeciął Cavendish Place i zatrzymał się przy wejściu do hotelu Langham.
- chciałbym odzyskać mój pistolet.
- Zobaczę, co się da zrobić, - odpowiedział Seymour.
- Jak długo mam tu zostać?
- Scotland Yard chciałby, abyś pozostał w Londynie do końca weekendu. W poniedziałek rano możesz jechać z powrotem do swojego domku nad morzem i nie myśleć o niczym innym, niż Twój Tycjan.
- Skąd wiesz o Tycjanie?
- Ja wiem wszystko. Wszystko, poza tym, jak nie dopuścić do tego, aby urodzeni w Wielkiej Brytanii muzułmanie popełniali masowe morderstwa w Covent Garden.
- Mogłem go powstrzymać, Graham.
- Tak, - powiedział Seymour z nutą dystansu w głosie – A my byśmy Ci się odwdzięczyli rozrywając Cię na strzępy.

Daniel Silva - Portret szpiega - rozdział 6


Rozdział 6
Covent Garden, Londyn

Była oczywiście jeszcze jedna możliwość – taka, że mężczyzna idący o kilka kroków przed nim nie miał nic pod płaszczem poza kilkoma dodatkowymi funtami nadwagi. Nieuchronnie, w pamięci Gabriela przebudziło się wspomnienie o przypadku Jean'a Charles'a de Menezes, elektryka brazylijskiego pochodzenia, który został śmiertelnie postrzelony przez brytyjskie służby policyjne na londyńskiej stacji metra Stockwell, w wyniku mylnej identyfikacji jako poszukiwanego bojownika islamskiego. Brytyjska prokuratura odmówiła wniesienia aktu oskarżenia wobec funkcjonariuszy zaangażowanych w śmiertelną pomyłkę. Decyzja ta wywołała oburzenie wśród aktywistów działających na rzecz praw człowieka oraz libertarian na całym świecie. Gabriel zdawał sobie sprawę, że w podobnych okolicznościach nie mógłby spodziewać się podobnej pobłażliwości. Oznaczało to, że zanim zacznie działać, musi być pewny. Co do jednego nie miał wątpliwości. Uważał, że zamachowiec, podobnie jak malarz, sygnuje swoje dzieło zanim naciśnie przycisk detonatora. Będzie chciał, aby jego ofiary zdały sobie sprawę, że ich nieuchronna śmierć nie jest bezcelowa, że staną się za chwilę ofiarą składaną w imię Allacha na ołtarzu świętego dżihadu.
Jednak tymczasem Gabriel nie miał innego wyboru. Mógł tylko śledzić mężczyznę i czekać. Powoli, ostrożnie skracał dystans, wprowadzając niewielkie poprawki swojego toru ruchu tak, aby zachować czyste pole ostrzału. Jego oczy utkwione były w dolnej części czaszki mężczyzny. Kilka centymetrów niżej znajdował się pień mózgu – organ zarządzający sterowaniem układów ruchowych i czuciowych całego ciała. Zniszczenie pnia mózgu kilkoma pociskami uniemożliwi zamachowcowi wciśnięcie przycisku detonatora. Chybienie tego celu może umożliwić męczennikowi zrealizowanie zadania w ostatnim, przedśmiertnym skurczu. Gabriel był jednym z niewielu ludzi na świecie, którzy rzeczywiście zabili terrorystę tuż przed tym, kiedy zamierzał on zaatakować. Miał świadomość, że różnica pomiędzy powodzeniem a porażką sprowadza się do ułamka sekundy. Sukces oznacza śmierć jednego człowieka. Porażka pociągnie za sobą śmierć wielu niewinnych osób, a być może także Gabriela.
Trup przeszedł przez przejście prowadzące na skwer. Teraz kłębił się tu znacznie większy tłum. Skrzypek grał suitę Bacha. Facet udający Jimmiego Hendrixa zmagał się z podłączoną do wzmacniacza gitarą elektryczną. Dobrze ubrany mężczyzna stojąc na drewnianej kratownicy krzyczał coś o Bogu i wojnie w Iraku. Trup kierował się bezpośrednio ku środkowi placyku, gdzie przedstawienie dawane przez komika sięgało nowych głębi demoralizacji, ku uciesze pokaźnego tłumku widzów. Wykorzystując techniki, jakich nauczył się w młodości, Gabriel wyciszył w swoim umyśle wszystkie dźwięki po kolei, poczynając od słabych akordów suity Bacha, a kończąc na bezwstydnym rżeniu tłumu. Spojrzał po raz ostatni na swój zegarek i czekał na chwilę, kiedy trup złoży swój podpis.
Była 14:36. Trup osiągnął zewnętrzną krawędź sporego zgromadzenia. Zatrzymał się na chwilkę, jakby szukając miejsca, w którym łatwiej będzie mu przecisnąć się ku przodowi, a potem ruszył rozpychając się pomiędzy dwiema zaskoczonymi kobietami. Gabriel wszedł w tłum w innym miejscu, o kilka jardów na prawo względem mężczyzny, przeciskając się niemal niezauważalnie pomiędzy członkami rodziny amerykańskich turystów. W większości miejsc ludzie tworzyli mocno ściśnięty, poczwórny szereg. To dla Gabriela stanowiło źródło jeszcze jednego dylematu. Idealną w takich okolicznościach amunicją byłyby pociski z wydrążonym czubkiem, powodujące znacznie większe uszkodzenia tkanek celu i znacząco ograniczające ryzyko przypadkowego zranienia osób stojących w pobliżu pociskiem przechodzącym na wylot. Lecz Beretta Gabriela była załadowana zwykłymi 9-milimetrowymi pociskami typu Parabellum. W rezultacie, będzie musiał ustawić się w pozycji umożliwiającej strzał po trajektorii możliwie jak najbardziej skierowanej ku dołowi. W przeciwnym wypadku, starając się ocalić życie niewinnych mógł przypadkowo uśmiercić jednego z nich.
Trup przebił się przez poczwórną ścianę gapiów i teraz zmierzał bezpośrednio w stronę ulicznego komika. Jego oczy przybrały ten charakterystyczny wyraz zapatrzenia w wieczność. Usta poruszały się. Ostatnia modlitwa . . . Komik mylnie założył, że trup chce wziąć udział w przedstawieniu. Uśmiechając się, zrobił dwa kroki ku niemu, lecz zamarł w bezruchu widząc ręce wyłaniające się z kieszeni płaszcza. Lewa dłoń była lekko rozchylona. Prawa zaciśnięta w pięść, z kciukiem wygiętym pod kątem prostym. Jednak Gabriel w dalszym ciągu się wahał. A jeśli nie było tam detonatora? A jeśli spoczywał tam długopis, albo walcowata pomadka do ust? Musiał mieć pewność. Powiedz mi co zamierzasz, pomyślał. Złóż swój podpis.
Trup zwrócił się twarzą ku hali targowej. Klienci spoglądający w dół z balkonu pubu Punch and Judy zaśmieli się nerwowo, podobnie jak widzowie zebrani na skwerze. W zaciszu swojego umysłu, Gabriel wyciszył śmiech i zatrzymał obraz w stopklatce. Scena stała przed jego oczami niczym obraz pędzla Canaletta. Postacie zatrzymane w ruchu; tylko on , Gabriel, renowator, mógł się pomiędzy nimi poruszać. Prześliznął się przez pierwszy rząd widzów i skupił spojrzenie w punkcie u podstawy czaszki mężczyzny. Strzał skierowany w dół nie był możliwy. Lecz było inne możliwe rozwiązanie umożliwiające uniknięcia przypadkowych ofiar: strzał skierowany ku górze wyprowadziłby bezpiecznie pocisk Gabriela ponad głowami widzów, ku fasadzie najbliższego budynku. Wyobraził sobie sekwencje ruchów – wyciągnięcie broni, podparcie dłoni trzymającej broń, przyklęk, strzał, zmiana pozycji – i czekał, by trup złożył swój podpis.
Ciszę panującą w głowie Gabriela przerwał pijany krzyk dochodzący z balkonu Punch and Judy — polecenie, aby męczennik zjeżdżał stamtąd i nie przerywał przedstawienia. Trup odpowiedział unosząc oba ramiona ponad głowę, niczym długodystansowiec przerywający taśmę mety. Na wewnętrznej stronie jego prawego nadgarstka widoczny był cienki przewód prowadzący od detonatora do ładunku. Gabriel nie potrzebował więcej dowodów. Sięgnął do marynarki i chwycił kolbę Beretty. Następnie, kiedy trup wykrzykiwał swoje „Allahu Akbar,” Gabriel opadł na jedno kolano i wycelował broń. Zadziwiająco, strzał był czysty, bez ryzyka postronnych ofiar. Lecz w chwili, kiedy Gabriel miał nacisnąć spust, dwie silne ręce pociągnęły pistolet ku dołowi, i masa dwóch mężczyzn pociągnęła go ku dołowi, na bruk placyku.
W chwili, w której uderzył o ziemie usłyszał dźwięk grzmotu i poczuł falę przetaczającą się nad nim. Przez kilka sekund Gabriel nie słyszał niczego innego. Potem rozległ się krzyk, pojedynczy wrzask, a potem aria lamentów. Gabriel uniósł głowę i zobaczył scenę rodem z koszmarów sennych. Strzępy ciał i krew. To był Bagdad nad Tamizą.

Daniel Silva - Portret szpiega - rozdział 5


Rozdział 5
Covent Garden, Londyn

Istnieją pewne znaki rozpoznawcze wspólne wszystkim zamachowcom-samobójcom. Ich wargi mogą poruszać się nieświadomie, gdy w myślach recytują ostatnią modlitwę. Oczy mogą mieć taki wyraz, jakby wpatrzone były w nieskończoność. A twarz może być czasami nienaturalnie blada, co świadczy o tym, że uprzednio niegolona przez długi czas broda została w pośpiechu usunięta w ramach przygotowań do ostatniej misji. Trup nie wykazywał żadnej z tych cech. Jego wargi były zaciśnięcie. Oczy przytomne i skupione. A twarz równomiernie opalona. Przez dłuższy czas musiał golić się regularnie.
Tym, co go wyróżniało, był cienki strumyczek potu ściekający z lewej skroni. Czemu pocił się w chłodne, jesienne popołudnie? Jeśli było mu gorąco, dlaczego ręce miał wbite głęboko w kieszenie wełnianego płaszcza? I dlaczego płaszcz – zdaniem Gabriela przynajmniej o jeden rozmiar za duży – był zapięty, a guziki nieco naciągnięte? No i jeszcze jego chód. Nawet fizycznie sprawny mężczyzna przed trzydziestką miałby trudności z zachowaniem normalnego kroku pod obciążeniem pięćdziesięciu funtów materiału wybuchowego, gwoździ i stalowych kulek z łożysk kulkowych. Gdy trup mijał Gabriela na Wellington Street, wydawał się być nienaturalnie wyprostowany, tak jakby chciał skompensować dodatkowe obciążenie rozmieszczone na wysokości nerek wokół brzucha. Materiał jego gabardynowych spodni wibrował przy każdym kroku, jakby stawy biodrowe i kolana drżały z wysiłku pod ciężarem bomby. Być może obficie pocący się młody człowiek w zbyt dużym płaszczu był całkowicie niewinnym obywatelem, zmuszonym do załatwienia sprawunków w ciągu dnia, lecz Gabriel podejrzewał, że było jednak inaczej. Według niego, idący o kilka kroków przed nim osobnik był wcieleniem apokalipsy, która przetaczała się tego dnia przez kontynent europejski. Najpierw Paryż, potem Kopenhaga, a teraz Londyn.
Gabriel rozkazał Chiarze skryć się w restauracji, a sam szybko przeciął ulicę i znalazł się na chodniku po jej przeciwnej stronie. Podążał za trupem przez około sto jardów, a następnie patrzył, jak tamten skręca za róg, znikając we wnętrzu do hali targowej Covent Garden. Po wschodniej stronie placyku działały dwie kawiarnie, obie pełne klientów. Była pora lunchu. Pomiędzy nimi, w plamie słonecznego światła stało trzech umundurowanych funkcjonariuszy policji miejskiej. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na trupa, który właśnie znalazł się pod arkadą hali.
Teraz Gabriel musiał podjąć decyzję. Najbardziej oczywistym postępowaniem było poinformowanie policjantów o swoich podejrzeniach — wybór oczywisty, pomyślał, ale niekoniecznie najbardziej optymalny. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa reakcją policjantów na informację Gabriela będzie odciągnięcie go na bok w celu przesłuchania. A to będzie strata cennych sekund. Co gorsza, mogli także starać się zatrzymać wskazanego człowieka, co niemal na pewno spowodowałoby detonację umieszczonych na nim ładunków. Choć właściwie każdy funkcjonariusz policji miejskiej otrzymał podstawowy instruktaż w zakresie taktyki antyterrorystycznej, tylko niewielu miało doświadczenie i siłę ognia konieczne do unieszkodliwienia zdecydowanego dżihadysty, pędzącego drogą ku męczeńskiej śmierci. Z drugiej strony, Gabriel miał obie te rzeczy, i miał doświadczenie w działaniach przeciw zamachowcom-samobójcom. Minął trzech funkcjonariuszy i wśliznął się pod arkadę.
Trup wyprzedzał go obecnie o dwadzieścia jardów. Szedł centralną aleją, wzdłuż znajdujących się na podwyższeniu chodników głównej hali. W ocenie Gabriela miał na sobie dość materiału wybuchowego i szrapneli, aby zabić wszystkich w okręgu o promieniu siedemdziesięciu pięciu stóp. Według zasad, Gabriel powinien był pozostać poza tą sterfą śmierci aż do czasu, kiedy byłby gotowy do działania. Jednakże w tych okolicznościach musiał trzymać się bliżej i narazić się na większe niebezpieczeństwo. Strzał w głowę z siedemdziesięciu pięciu stóp był trudny nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, nawet dla tak dobrego strzelca, jakim był Gabriel Allon. W zatłoczonej galerii handlowej strzał taki był niemal niemożliwy.
Gabriel poczuł, że jego telefon wibruje miękko w kieszeni marynarki. Ignorując go, patrzył jak trup zatrzymuje się przy poręczy chodnika i spogląda na zegarek. Gabriel zwrócił uwagę na fakt, że zegarek znajdował się na nadgarstku lewej ręki, co oznaczało, że detonator niemal na pewno znajduje się w jego prawej dłoni. Lecz po co zamachowiec-samobójca miałby zatrzymywać się na swojej drodze ku męczeństwu, aby sprawdzać czas? Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem było to, że otrzymał rozkaz, aby zakończyć swoje życie, wraz z życiem wielu niewinnych ludzi, w bardzo określonym momencie. Gabriel podejrzewał, że w całą sprawę mógł być wmieszany jakiś rodzaj symbolizmu. Tak zwykle bywało. Terroryści z Al-Kaidy i organizacji jej podobnych byli wielbicielami symbolizmu – szczególnie, jeśli w grę wchodziły liczby.
Gabriel był teraz nha tyle blisko, że widział oczy trupa. Były jasne i skupione, co było dobrym znakiem. Oznaczało bowiem, że mężczyzna w dalszym ciągu myśli o swojej misji, a nie o cielesnych rozkoszach czekających go w raju. Gdyby zaczął myśleć o uperfumowanych, ciemnookich hurysach, myśli te znalazłyby odbicie na jego twarzy. Wtedy Gabriel musiałby natychmiast dokonać wyboru. Na razie, chciał, aby trup pozostał odrobinę dłużej na tym świecie.
Trup ponownie sprawdził godzinę. Gabriel zerknął szybko na własny zegarek: 14:34. W myślach dokonał przeglądu bazy danych wartości liczbowych, poszukując jakiegoś skojarzenia. Dodał liczby, odjął, pomnożył, odwrócił kolejność cyfr i zmienił ich porządek. Potem pomyślał o dwóch poprzednich atakach. Pierwszy nastąpił o 11:46, drugi o 12:03. Była możliwość, że godziny odpowiadały latom w kalendarzu gregoriańskim, lecz Gabrielowi nie przyszło do głowy żadne skojarzenie.
Mentalnie wymazał godziny ataków i skupił się na samych minutach. Czterdzieści sześć minut po godzinie, trzy minuty po godzinie. Wtedy zrozumiał. Godziny te były mu tak samo dobrze znane, jak pociągnięcia pędzla Tycjana. Czterdzieści sześć minut po, trzy minuty po. Były to dwa z najsłynniejszych momentów w dziejach terroryzmu — dokładne godziny, o których dwa porwane samoloty pasażerskie wbiły się w wieże World Trade Center w dniu 11 września. American Airlines lot nr 11 rozbił się o Wieżę Północną o 8:46. United Airlines lot nr 175 uderzył w Wieżę Południową o 9:03. Trzecim samolotem, który dotarł tamtego ranka do celu był American Airlines lot nr 77, który wbił się w zachodnią ścianę Pentagonu. Według czasu miejscowego było to o 9:37, 14:37 czasu londyńskiego.
Gabriel sprawdził godzinę na swoim cyfrowym zegarku. Było teraz kilka sekund po 14:35. Spojrzał w górę i zobaczył, że mężczyzna w szarym płaszczu znów ruszył. Szedł żwawym krokiem, z rękami w kieszeniach, nie zwracając uwagi na ludzi kłębiących się wokół niego. Gdy Gabriel ruszył za nim, jego telefon znów zaczął wibrować. Tym razem odebrał i w słuchawce usłyszał głos Chiary. Powiedział jej, że zamachowiec-samobójca ma zamiar za chwilę zdetonować się w Covent Garden, i polecił jej, aby skontaktowała się z MI5. Potem wsunął telefon z powrotem do kieszeni i przyspieszył, skracając dystans pomiędzy sobą a celem. Obawiał się, że za chwile może zginąć wielu niewinnych ludzi. Zastanawiał się też, czy jest jakiś sposób, aby do tego nie dopuścić.