Mój wkład w
historię jest większy od przeciętnego. Przez ponad dwa stulecia wpływałem na
wydarzenia i walczyłem z wrogami, jakich przede mną postawiono. W końcu postanowiłem
odejść. Wszystko, czego chciałem to zapaść spokojnie w cienie pamięci. Lecz
historia nie pozostawiła mnie w spokoju.
Vorian Atryda, Spuścizna, okres zamieszkiwania na
Keplerze
Wracając z samotnego polowania na Grani Kolcowrzosów,
Vorian Atryda dostrzegł nieoczekiwane słupy tłustego dymu wznoszące się w
niebo. Gęsty pióropusz wykwitał w miejscu, gdzie znajdowała się wioska, w
której mieszkała jego rodzina.
Ruszył
biegiem.
Vorian
spędził pięć dni poza swoim wiejskim domem. Z dala od żony, dużej rodziny i
sąsiadów. Lubił polować na opasłe nieloty – gornety. Jeden taki Ptak zapewniał
zapas żywności dla całej rodziny na ponad tydzień. Gornety zamieszkiwały suche
granie, z dala od żyznych dolin, w których osiadali ludzie, i w razie
niebezpieczeństwa szukały schronienia w ostrych jak brzytwa zaroślach
kolcowrzosów.
Jeszcze
bardziej niż samym polowaniem, Vor rozkoszował się samotnością, dzięki której
odnajdywał wewnętrzny spokój. Nawet będąc sam w głuszy miał do dyspozycji swoje
wspomnienia, obejmujące okres życia kliku pokoleń. Wspomnienia zawartych i
przepadłych związków, rzeczy wartych świętowania i żałowania… przyjaciół,
miłości i wrogów – czasami w jednej i tej samej osobie. Jego obecna żona,
Mariella, była u jego boku od wielu dziesięcioleci. Byli szczęśliwą parą,
otoczoną dużą rodziną – dziećmi, wnukami i prawnukami.
Choć
z początkowym oporem i wahaniem wynikającymi z jego przeszłości, Vor wsiąkł w
bukoliczne życie na planecie Kepler, niczym człowiek zakładający stare, wygodne
ubranie, które z czasem nabrało kształtów swojego właściciela. Wiele
dziesięcioleci temu miał dwóch synów na Kaladanie. Lecz nie był z nimi
szczególnie blisko związany. Byli dla niego osobami obcymi i odległymi. Nie
widział się z nimi, ani z nikim z ich rodzin od czasów Bitwy pod Korrinem.
Dawno
temu, jego ojciec, niesławny cymek, generał Agamemnon, przeprowadził na nim
tajemniczy zabieg wydłużający życie, nie przewidując, że Vorian zdecyduje się
kiedykolwiek stanąć przeciw myślącym maszynom. Trwający wiele pokoleń rozlew krwi
nie tylko wyczerpał go fizycznie, lecz także ciążył mu na duszy. Gdy bohater
wojenny Faykan Butler tworzył nowe imperium, Vor stopniowo tracił
zainteresowanie dalszymi losami wszechświata. Zabrał swój statek i hojną
nagrodę otrzymaną od nowego cesarza, odwrócił się plecami do Ligi Szlachetnych
i ruszył na pogranicze.
Jednak
po latach samotnej wędrówki spotkał Mariellę, znów się zakochał i postanowił
osiąść w tym miejscu. Kepler był cichą i satysfakcjonującą planetą, a Vor z
namysłem stworzył tu swój dom – miejsce w którym naprawdę chciał pozostać.
Wychował w nim trzy córki i dwóch synów, którzy pożenili się z innymi
mieszkańcami wioski na Keplerze i dali mu jedenaścioro wnuków, oraz ponad dwa
tuziny prawnucząt, które były już na tyle dorosłe, aby zakładać swoje własne
rodziny. Cieszył się prostymi przyjemnościami i spokojnymi wieczorami. Zmienił
nawet nazwisko, lecz teraz – po upływie pół wieku – nie przywiązywał zbytniej
wagi do zachowania sekretu. Jakie to miało w końcu znaczenie? Przecież nie był zbiegłym
kryminalistą.
Choć
Vor fizycznie niespecjalnie się postarzał, po Marielli widać było upływ lat.
Wszystko, czego teraz potrzebowała to życia w otoczeniu rodziny, lecz pozwalała
mężowi wyprawiać się na wzgórza i polować, tak często jak tylko miał na to
ochotę. W toku swojego trwającego dwa stulecia życia Vor nauczył się dbać o
siebie. Odległe imperium rzadko zaprzątało jego myśli, choć od czasu do czasu z
rozbawieniem odkrywał stare imperialne monety z wybitą na awersie jego
podobizną…
Jednak
teraz, gdy wracając z polowania spostrzegł dym wznoszący się nad
gospodarstwami, Vor poczuł jakby drzwi do jego przeszłości zostały wyrwane z
zawiasami przez rozszalałą burzę. Zrzucił dwadzieścia kilogramów świeżego mięsa
gorneta z pleców i pomknął ścieżką w dół, niosąc tylko swoją staroświecką
strzelbę. W oddali Vor zobaczył szachownicę pól uprawnych, teraz poznaczoną
brązowymi i czarnymi bliznami pozostawionymi przez pomarańczowe płomienie
szalejące w zbożach. Trzy duże statki kosmiczne wylądowały na polu, zamiast na
wyznaczonym lądowisku. Nie były to jednostki bojowe, lecz tęponose,
przypominające torpedy pojazdy przeznaczone do transportowania towarów i ludzi.
Coś było bardzo nie tak.
Duży
statek wystrzelił w powietrze, a w chwilę później druga jednostka także oderała
się w od ziemi, w kłębach kurzu i gazów wydechowych. Zgraja załogantów krzątała
się koło trzeciego statku, także gotującego się do odlotu.
Choć
Vor nigdy nie widział tego typu statków tu, na Keplerze, doświadczenie
podpowiedziało mu, że tak właśnie wyglądają jednostki łowców niewolników.
Biegł
w dół zbocza myśląc o Marielli, dzieciach, wnukach, wszystkich ich małżonkach,
sąsiadach – to miejsce było jego domem.
Kątem oka dostrzegł wiejski dom, w którym mieszkał od tak wielu lat. Dach tlił
się, lecz konstrukcja robiła wrażenie znacznie mniej uszkodzonej, niż
kilkanaście innych domów w sąsiedztwie. Budynki gospodarcze otaczające dom jego
córki, Bondy, stały w płomieniach; mały ratusz płonął jak pochodnia. Za późno –
za późno! Znał wszystkich tych ludzi, każdy z nich był z nim związany albo
więzami krwi, albo przez małżeństwo, albo przyjaźnią.
Zadyszka
nie pozwoliła mu wydobyć głosu. Chciał krzyczeć, aby łowcy niewolników
przestali, ale był sam, a oni z pewnością nie chcieliby go słuchać. Najeźdźcy
nie mieli pojęcia kim był Vorian Atryda, a po upływie całego tego czasu i tak
mieliby to gdzieś.
Pozostała
grupka łowców zaganiała swój ludzki towar do ładowni trzeciego statku i wlokła
kilka bezwładnych postaci. Nawet z tej odległości Vor rozpoznał swojego syna,
Clara, z długimi włosami związanymi w koński ogon i w purpurowej koszuli;
najwyraźniej został sparaliżowany i najeźdźcy wnosili go na pokład. Jeden z
łowców pozostał nieco z tyłu, pilnując aby nic nie zagroziło jego czterem
kompanom, wnoszącym ostatnie ofiary po rampie do otwartego włazu.
Gdy
tylko znalazł się w zasięgu skutecznego strzału, Vor opadł na jedno kolano,
uniósł strzelbę do oka i wymierzył. Choć serce waliło mi młotem i nie mógł
złapać oddechu, zmusił się do chwili spokoju, skupił się na celu i wystrzelił w
kierunku ostatniego z łowców niewolników. Tylko do niego mógł strzelić nie
obawiając się, że trafi jednego ze swoich. Był pewny, że nie spudłował, lecz
łowca tylko zachwiał, rozejrzał, a potem krzyknął. Jego kompani zaczęli biec,
szukając miejsca, skąd padł strzał.
Vor
znów dokładnie wymierzył i wystrzelił, lecz ten drugi strzał także wywołał
jedynie panikę, ale żadnych obrażeń. Wtedy zdał sobie sprawę z tego, że obaj
mężczyźni musieli nosić tarcze osobiste – niemal niewidzialne bariery odporne
na działanie szybko lecących pocisków. Zachowując koncentrację przeniósł wylot
strzelby ku mężczyźnie, który pozostał z tyłu, przymierzył i ponownie nacisnął
spust. Pocisk trafił muskularnego łowcę w dolną część pleców. Mężczyzna
poleciał w przód i upadł na twarz. Więc nie wszyscy mieli tarcze.
Jeszcze
nie przebrzmiał trzeci strzał, gdy Vor wstał i ruszył biegiem w kierunku statku
łowców. Kompani powalonego mężczyzny spostrzegli jego upadek i starali się
nawoływać, rozglądając się we wszystkich kierunkach. W pełnym pędzie Vor
ponownie uniósł strzelbę i oddał kolejny strzał, tym razem niemal nie mierząc.
Pocisk odbił się rykoszetem od metalowego kadłuba w pobliżu luku ładowni. Łowcy
zaczęli wrzeszczeć. Vor wypalił raz jeszcze, trafiając w otwarte drzwi ładowni.
W
ciągu swojego życia Vor zabił wielu ludzi, w różnych okolicznościach i zwykle
nie bez powodu. Teraz także nie potrzebował usprawiedliwienia. Właściwie, czuł
więcej żalu myśląc o zabitym poprzedniego wieczoru gornecie.
Łowcy
niewolników byli z samej swej istoty tchórzami. Chronieni przez tarcze wbiegli
pośpiesznie do środka i zatrzasnęli właz, porzucając poległego towarzysza.
Wielkie dysze wydechowe statku wypluły obłok dymu i ostatnia jednostka wzbiła
się w powietrze, unosząc ze sobą pojmanych ludzi. Choć Vor biegł najszybciej
jak mógł, nie zdołał dobiec do statku na czas. Uniósł broń i z bezsilności
oddał jeszcze dwa strzały w metalowe podbrzusze startującej jednostki, lecz ta
oddalała się już nad dymiącymi polami i płonącymi zabudowaniami.
Czuł
zapach dymu w powietrzu, widział płonące budynki, wiedział, że jego ludzie
zostali zdziesiątkowani. Czy wszyscy zostali pojmani lub zabici? Mariella
także? Chciał biec od jednego domu do następnego, aby znaleźć kogokolwiek…, ale musiał także zapewnić
ratunek pojmanym. Zanim statki odlecą na dobre, musi się dowiedzieć, dokąd
zmierzają.
Vor
zatrzymał się nad postrzelonym mężczyzną. Łowca niewolników leżał na ziemi,
jego ręce drżały. Głowę miał ściśle obwiązaną żółtą chustą. Od lewego ucha do
kącika ust ciągnęła się cienka, wytatuowana czarnym tuszem linia. Z jego ust
wydobył się jęk. Na wargach pojawiła się smużka krwi.
Nadal
żyje. Dobrze. Jednak z taką raną długo nie pociągnie.
„Powiesz
mi, dokąd zabierani są ci jeńcy,” powiedział Vor.
Mężczyzna
ponownie jęknął i w jego gardle zagulgotało coś, co brzmiało jak przekleństwo.
Vor nie uznał tego za wystarczającą odpowiedź. Spojrzał w górę i zauważył ogień
przeskakujący z jednego dachu domu na następny. „Nie masz zbyt wiele czasu na
odpowiedź.”
W
obliczu braku współpracy ze strony mężczyzny Vor wiedział, co musi teraz zrobić
i własne zamiary nie napawały go dumą, lecz ten łowca niewolników był na samym
końcu jego prywatnej listy osób zasługujących na współczucie. Wyciągnął swój
długi, myśliwski nóż. „Powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć.”
***
Posiadając konieczne informacje Vor zostawił zwłoki i
pobiegł pomiędzy budynki gospodarcze otaczające wielki dom, wołając w nadziei,
że odezwie się ktoś żywy. Jego dłonie i ramiona poplamione były krwią, częściowo
pochodzącą z poćwiartowanego wczoraj ptaka, częściowo z przesłuchanego właśnie
mężczyzny.
Na
zewnątrz znalazł dwóch starców, braci Marielli, którzy jak co roku mieli im
pomagać w żniwach. Obaj byli odurzeni i powoli wracała im świadomość. Vor
domyślił się, że statki łowców niewolników przeleciały najpierw nad
zabudowaniami omiatając je i otaczające je pola wiązkami paraliżującymi, aby
pozbawić wszystkich przytomności. Potem wybrali tych, którzy wyglądali na
zdrowych i silnych i zaciągnęli ich do ładowni. Bracia Marielli nie spełniali
tych kryteriów.
Zdrowsi
kandydaci – jego synowie i córki, wnuki i sąsiedzi – zostali wywleczeni z domów
i zabrani na pokłady statków. Wiele z zabudowań osiedla stało jeszcze w ogniu.
Najpierw
– co z żoną. Vor wpadł do wielkiego domu wołając „Mariella!” Ku swej ogromnej
uldze usłyszał jej głos dobiegający z piętra. W pokoju gościnnym na górnej
kondygnacji starała się zdusić płomienie ogarniające dach, wychylając się z
okna w szczycie domu i spryskując płomienie środkiem gaśniczym z ciśnieniowego
pojemnika. Gdy wbiegł do pokoju Vor z ulgą objął wzrokiem jej noszącą oznaki
starzenia, lecz w dalszym ciągu piękną twarz oraz włosy przypominające srebrną
przędzę. Był tak szczęśliwy, że widzi ją żywą i bezpieczną, że niemal zaszlochał,
lecz rozprzestrzeniający się ogień wymagał jego natychmiastowej uwagi. Odebrał
gaśnicę z jej rąk i wychylając się przez okno, opróżnił ją na płomienie. Pożar
objął już całą krawędź dachu, lecz reszta domu na razie opierała się pożodze.
„Bałam
się, że zabrali cię z innymi,” powiedziała Mariella. „Wyglądasz równie młodo,
jak twoi wnukowie.”
Płomienie
zaczęły przygasać pod rozpylonym środkiem gaśniczym. Odstawił gaśnicę,
przyciągnął ją do siebie i objął tak, jak to robił przez ostatnie z górą
pięćdziesiąt lat. „A ja martwiłem się o ciebie.”
„Jestem
o wiele za stara, aby się mną zainteresowali,” odpowiedziała Mariella. „Zdałbyś
sobie z tego sprawę, gdybyś miał czas pomyśleć.”
„Gdybym
zaczął myśleć, nie dałbym radę dotrzeć tu zanim odleciały wszystkie statki. I
tak zdołałem zabić tylko jednego łowcę niewolników."
„Zabrali
niemal wszystkich zdolnych do pracy. Kilkoro może się ukryło, kilkoro po prostu
zabili, ale co możemy..." Potrząsnęła głową i spojrzała w dół, na swoje
dłonie. „To niemożliwe. Zabrali wszystkich.”
„Odzyskam
ich.”
Mariella
odpowiedziała smutnym uśmiechem, lecz on ucałował znajome usta, będące of tak
dawna częścią jego życia, jego rodziny, jego domu. Była bardzo podobna do jego
poprzedniej żony, Leroniki Tergiet, kobiety na innym świecie, kobiety, z którą
także pozostał, a ona dała mi dzieci, potem zestarzała się i umarła, podczas
gdy on trwał niezmiennie młody.
„Wiem,
dokąd ich zabrali,” powiedział Vor. „Statki zawiozą ich na rynek niewolników na
Poritrinie. Tak powiedział ten łowca.”
***
Wraz z braćmi Marielli obeszli pozostałe domy poszukując
ocalonych. Znaleźli kilku, zebrali i wspólnie zajęli się gaszeniem pożarów,
opatrywaniem rannych i liczeniem nieobecnych. Spośród kilkuset mieszkańców
doliny pozostało jedynie sześćdziesięcioro. W większości schorowanych i
starych. Dziesięcioro starało się bronić i zostali zabici. Vor rozesłał
wiadomości do innych zasiedlonych dolin na Keplerze, aby strzegli się napaści
łowców niewolników.
Tego
wieczora Mariella wyjęła wszystkie zdjęcia ich dzieci, rodzin, wnucząt i
rozłożyła je na stole i półkach. Tak wiele twarzy, tak wielu potrzebujących
ratunku ludzi...
Znalazła
go na śmierdzącym spalenizną strychu ich domu, gdzie pochylał się nad kufrem
bagażowym. Z jego czeluści Vor wyjął wyprasowany i starannie złożony stary
purpurowo zielony mundur – w znajomych barwach Armii Ludzkości, która wcześniej
była Armią Dżihadu.
Ten
kufer pozostawał zamknięty przez bardzo wiele lat.
„Lecę
na Poritrina sprowadzić naszych z powrotem." Wzniósł kurtkę mundurową i przebiegł
palcami po gładkiej tkaninie rękawów, rozmyślając nad tym, ile razy ten mundur
wymagał cerowania, ile plam krwi trzeba było z niego wywabiać. Miał nadzieję,
że nigdy już nie będzie musiał iść w bój. Ale to było co innego.
„A
jak już będą bezpieczni, muszę się upewnić, że to się nigdy więcej nie
powtórzy. Znajdę jakiś sposób, aby obronić tę planetę. Korrinowie są mi to
winni.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz