Weronika

poniedziałek, 14 maja 2012

Zgromadzenie żeńskie z Diuny - rozdział 3


Mój wkład w historię jest większy od przeciętnego. Przez ponad dwa stulecia wpływałem na wydarzenia i walczyłem z wrogami, jakich przede mną postawiono. W końcu postanowiłem odejść. Wszystko, czego chciałem to zapaść spokojnie w cienie pamięci. Lecz historia nie pozostawiła mnie w spokoju.
Vorian Atryda, Spuścizna, okres zamieszkiwania na Keplerze

Wracając z samotnego polowania na Grani Kolcowrzosów, Vorian Atryda dostrzegł nieoczekiwane słupy tłustego dymu wznoszące się w niebo. Gęsty pióropusz wykwitał w miejscu, gdzie znajdowała się wioska, w której mieszkała jego rodzina.
                Ruszył biegiem.
                Vorian spędził pięć dni poza swoim wiejskim domem. Z dala od żony, dużej rodziny i sąsiadów. Lubił polować na opasłe nieloty – gornety. Jeden taki Ptak zapewniał zapas żywności dla całej rodziny na ponad tydzień. Gornety zamieszkiwały suche granie, z dala od żyznych dolin, w których osiadali ludzie, i w razie niebezpieczeństwa szukały schronienia w ostrych jak brzytwa zaroślach kolcowrzosów.
                Jeszcze bardziej niż samym polowaniem, Vor rozkoszował się samotnością, dzięki której odnajdywał wewnętrzny spokój. Nawet będąc sam w głuszy miał do dyspozycji swoje wspomnienia, obejmujące okres życia kliku pokoleń. Wspomnienia zawartych i przepadłych związków, rzeczy wartych świętowania i żałowania… przyjaciół, miłości i wrogów – czasami w jednej i tej samej osobie. Jego obecna żona, Mariella, była u jego boku od wielu dziesięcioleci. Byli szczęśliwą parą, otoczoną dużą rodziną – dziećmi, wnukami i prawnukami.
                Choć z początkowym oporem i wahaniem wynikającymi z jego przeszłości, Vor wsiąkł w bukoliczne życie na planecie Kepler, niczym człowiek zakładający stare, wygodne ubranie, które z czasem nabrało kształtów swojego właściciela. Wiele dziesięcioleci temu miał dwóch synów na Kaladanie. Lecz nie był z nimi szczególnie blisko związany. Byli dla niego osobami obcymi i odległymi. Nie widział się z nimi, ani z nikim z ich rodzin od czasów Bitwy pod Korrinem.
                Dawno temu, jego ojciec, niesławny cymek, generał Agamemnon, przeprowadził na nim tajemniczy zabieg wydłużający życie, nie przewidując, że Vorian zdecyduje się kiedykolwiek stanąć przeciw myślącym maszynom. Trwający wiele pokoleń rozlew krwi nie tylko wyczerpał go fizycznie, lecz także ciążył mu na duszy. Gdy bohater wojenny Faykan Butler tworzył nowe imperium, Vor stopniowo tracił zainteresowanie dalszymi losami wszechświata. Zabrał swój statek i hojną nagrodę otrzymaną od nowego cesarza, odwrócił się plecami do Ligi Szlachetnych i ruszył na pogranicze.
                Jednak po latach samotnej wędrówki spotkał Mariellę, znów się zakochał i postanowił osiąść w tym miejscu. Kepler był cichą i satysfakcjonującą planetą, a Vor z namysłem stworzył tu swój dom – miejsce w którym naprawdę chciał pozostać. Wychował w nim trzy córki i dwóch synów, którzy pożenili się z innymi mieszkańcami wioski na Keplerze i dali mu jedenaścioro wnuków, oraz ponad dwa tuziny prawnucząt, które były już na tyle dorosłe, aby zakładać swoje własne rodziny. Cieszył się prostymi przyjemnościami i spokojnymi wieczorami. Zmienił nawet nazwisko, lecz teraz – po upływie pół wieku – nie przywiązywał zbytniej wagi do zachowania sekretu. Jakie to miało w końcu znaczenie? Przecież nie był zbiegłym kryminalistą.
                Choć Vor fizycznie niespecjalnie się postarzał, po Marielli widać było upływ lat. Wszystko, czego teraz potrzebowała to życia w otoczeniu rodziny, lecz pozwalała mężowi wyprawiać się na wzgórza i polować, tak często jak tylko miał na to ochotę. W toku swojego trwającego dwa stulecia życia Vor nauczył się dbać o siebie. Odległe imperium rzadko zaprzątało jego myśli, choć od czasu do czasu z rozbawieniem odkrywał stare imperialne monety z wybitą na awersie jego podobizną…
                Jednak teraz, gdy wracając z polowania spostrzegł dym wznoszący się nad gospodarstwami, Vor poczuł jakby drzwi do jego przeszłości zostały wyrwane z zawiasami przez rozszalałą burzę. Zrzucił dwadzieścia kilogramów świeżego mięsa gorneta z pleców i pomknął ścieżką w dół, niosąc tylko swoją staroświecką strzelbę. W oddali Vor zobaczył szachownicę pól uprawnych, teraz poznaczoną brązowymi i czarnymi bliznami pozostawionymi przez pomarańczowe płomienie szalejące w zbożach. Trzy duże statki kosmiczne wylądowały na polu, zamiast na wyznaczonym lądowisku. Nie były to jednostki bojowe, lecz tęponose, przypominające torpedy pojazdy przeznaczone do transportowania towarów i ludzi. Coś było bardzo nie tak.
                Duży statek wystrzelił w powietrze, a w chwilę później druga jednostka także oderała się w od ziemi, w kłębach kurzu i gazów wydechowych. Zgraja załogantów krzątała się koło trzeciego statku, także gotującego się do odlotu.
                Choć Vor nigdy nie widział tego typu statków tu, na Keplerze, doświadczenie podpowiedziało mu, że tak właśnie wyglądają jednostki łowców niewolników.
                Biegł w dół zbocza myśląc o Marielli, dzieciach, wnukach, wszystkich ich małżonkach, sąsiadach – to miejsce było jego domem. Kątem oka dostrzegł wiejski dom, w którym mieszkał od tak wielu lat. Dach tlił się, lecz konstrukcja robiła wrażenie znacznie mniej uszkodzonej, niż kilkanaście innych domów w sąsiedztwie. Budynki gospodarcze otaczające dom jego córki, Bondy, stały w płomieniach; mały ratusz płonął jak pochodnia. Za późno – za późno! Znał wszystkich tych ludzi, każdy z nich był z nim związany albo więzami krwi, albo przez małżeństwo, albo przyjaźnią.
                Zadyszka nie pozwoliła mu wydobyć głosu. Chciał krzyczeć, aby łowcy niewolników przestali, ale był sam, a oni z pewnością nie chcieliby go słuchać. Najeźdźcy nie mieli pojęcia kim był Vorian Atryda, a po upływie całego tego czasu i tak mieliby to gdzieś.
                Pozostała grupka łowców zaganiała swój ludzki towar do ładowni trzeciego statku i wlokła kilka bezwładnych postaci. Nawet z tej odległości Vor rozpoznał swojego syna, Clara, z długimi włosami związanymi w koński ogon i w purpurowej koszuli; najwyraźniej został sparaliżowany i najeźdźcy wnosili go na pokład. Jeden z łowców pozostał nieco z tyłu, pilnując aby nic nie zagroziło jego czterem kompanom, wnoszącym ostatnie ofiary po rampie do otwartego włazu.
                Gdy tylko znalazł się w zasięgu skutecznego strzału, Vor opadł na jedno kolano, uniósł strzelbę do oka i wymierzył. Choć serce waliło mi młotem i nie mógł złapać oddechu, zmusił się do chwili spokoju, skupił się na celu i wystrzelił w kierunku ostatniego z łowców niewolników. Tylko do niego mógł strzelić nie obawiając się, że trafi jednego ze swoich. Był pewny, że nie spudłował, lecz łowca tylko zachwiał, rozejrzał, a potem krzyknął. Jego kompani zaczęli biec, szukając miejsca, skąd padł strzał.
                Vor znów dokładnie wymierzył i wystrzelił, lecz ten drugi strzał także wywołał jedynie panikę, ale żadnych obrażeń. Wtedy zdał sobie sprawę z tego, że obaj mężczyźni musieli nosić tarcze osobiste – niemal niewidzialne bariery odporne na działanie szybko lecących pocisków. Zachowując koncentrację przeniósł wylot strzelby ku mężczyźnie, który pozostał z tyłu, przymierzył i ponownie nacisnął spust. Pocisk trafił muskularnego łowcę w dolną część pleców. Mężczyzna poleciał w przód i upadł na twarz. Więc nie wszyscy mieli tarcze.
                Jeszcze nie przebrzmiał trzeci strzał, gdy Vor wstał i ruszył biegiem w kierunku statku łowców. Kompani powalonego mężczyzny spostrzegli jego upadek i starali się nawoływać, rozglądając się we wszystkich kierunkach. W pełnym pędzie Vor ponownie uniósł strzelbę i oddał kolejny strzał, tym razem niemal nie mierząc. Pocisk odbił się rykoszetem od metalowego kadłuba w pobliżu luku ładowni. Łowcy zaczęli wrzeszczeć. Vor wypalił raz jeszcze, trafiając w otwarte drzwi ładowni.
                W ciągu swojego życia Vor zabił wielu ludzi, w różnych okolicznościach i zwykle nie bez powodu. Teraz także nie potrzebował usprawiedliwienia. Właściwie, czuł więcej żalu myśląc o zabitym poprzedniego wieczoru gornecie.
                Łowcy niewolników byli z samej swej istoty tchórzami. Chronieni przez tarcze wbiegli pośpiesznie do środka i zatrzasnęli właz, porzucając poległego towarzysza. Wielkie dysze wydechowe statku wypluły obłok dymu i ostatnia jednostka wzbiła się w powietrze, unosząc ze sobą pojmanych ludzi. Choć Vor biegł najszybciej jak mógł, nie zdołał dobiec do statku na czas. Uniósł broń i z bezsilności oddał jeszcze dwa strzały w metalowe podbrzusze startującej jednostki, lecz ta oddalała się już nad dymiącymi polami i płonącymi zabudowaniami.
                Czuł zapach dymu w powietrzu, widział płonące budynki, wiedział, że jego ludzie zostali zdziesiątkowani. Czy wszyscy zostali pojmani lub zabici? Mariella także? Chciał biec od jednego domu do następnego, aby znaleźć kogokolwiek…, ale musiał także zapewnić ratunek pojmanym. Zanim statki odlecą na dobre, musi się dowiedzieć, dokąd zmierzają.
                Vor zatrzymał się nad postrzelonym mężczyzną. Łowca niewolników leżał na ziemi, jego ręce drżały. Głowę miał ściśle obwiązaną żółtą chustą. Od lewego ucha do kącika ust ciągnęła się cienka, wytatuowana czarnym tuszem linia. Z jego ust wydobył się jęk. Na wargach pojawiła się smużka krwi.
                Nadal żyje. Dobrze. Jednak z taką raną długo nie pociągnie.
                „Powiesz mi, dokąd zabierani są ci jeńcy,” powiedział Vor.
                Mężczyzna ponownie jęknął i w jego gardle zagulgotało coś, co brzmiało jak przekleństwo. Vor nie uznał tego za wystarczającą odpowiedź. Spojrzał w górę i zauważył ogień przeskakujący z jednego dachu domu na następny. „Nie masz zbyt wiele czasu na odpowiedź.”
                W obliczu braku współpracy ze strony mężczyzny Vor wiedział, co musi teraz zrobić i własne zamiary nie napawały go dumą, lecz ten łowca niewolników był na samym końcu jego prywatnej listy osób zasługujących na współczucie. Wyciągnął swój długi, myśliwski nóż. „Powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć.”

***

Posiadając konieczne informacje Vor zostawił zwłoki i pobiegł pomiędzy budynki gospodarcze otaczające wielki dom, wołając w nadziei, że odezwie się ktoś żywy. Jego dłonie i ramiona poplamione były krwią, częściowo pochodzącą z poćwiartowanego wczoraj ptaka, częściowo z przesłuchanego właśnie mężczyzny.
                Na zewnątrz znalazł dwóch starców, braci Marielli, którzy jak co roku mieli im pomagać w żniwach. Obaj byli odurzeni i powoli wracała im świadomość. Vor domyślił się, że statki łowców niewolników przeleciały najpierw nad zabudowaniami omiatając je i otaczające je pola wiązkami paraliżującymi, aby pozbawić wszystkich przytomności. Potem wybrali tych, którzy wyglądali na zdrowych i silnych i zaciągnęli ich do ładowni. Bracia Marielli nie spełniali tych kryteriów.
                Zdrowsi kandydaci – jego synowie i córki, wnuki i sąsiedzi – zostali wywleczeni z domów i zabrani na pokłady statków. Wiele z zabudowań osiedla stało jeszcze w ogniu.
                Najpierw – co z żoną. Vor wpadł do wielkiego domu wołając „Mariella!” Ku swej ogromnej uldze usłyszał jej głos dobiegający z piętra. W pokoju gościnnym na górnej kondygnacji starała się zdusić płomienie ogarniające dach, wychylając się z okna w szczycie domu i spryskując płomienie środkiem gaśniczym z ciśnieniowego pojemnika. Gdy wbiegł do pokoju Vor z ulgą objął wzrokiem jej noszącą oznaki starzenia, lecz w dalszym ciągu piękną twarz oraz włosy przypominające srebrną przędzę. Był tak szczęśliwy, że widzi ją żywą i bezpieczną, że niemal zaszlochał, lecz rozprzestrzeniający się ogień wymagał jego natychmiastowej uwagi. Odebrał gaśnicę z jej rąk i wychylając się przez okno, opróżnił ją na płomienie. Pożar objął już całą krawędź dachu, lecz reszta domu na razie opierała się pożodze.
                „Bałam się, że zabrali cię z innymi,” powiedziała Mariella. „Wyglądasz równie młodo, jak twoi wnukowie.”
                Płomienie zaczęły przygasać pod rozpylonym środkiem gaśniczym. Odstawił gaśnicę, przyciągnął ją do siebie i objął tak, jak to robił przez ostatnie z górą pięćdziesiąt lat. „A ja martwiłem się o ciebie.”
                „Jestem o wiele za stara, aby się mną zainteresowali,” odpowiedziała Mariella. „Zdałbyś sobie z tego sprawę, gdybyś miał czas pomyśleć.”
                „Gdybym zaczął myśleć, nie dałbym radę dotrzeć tu zanim odleciały wszystkie statki. I tak zdołałem zabić tylko jednego łowcę niewolników."
                „Zabrali niemal wszystkich zdolnych do pracy. Kilkoro może się ukryło, kilkoro po prostu zabili, ale co możemy..." Potrząsnęła głową i spojrzała w dół, na swoje dłonie. „To niemożliwe. Zabrali wszystkich.”
                „Odzyskam ich.”
                Mariella odpowiedziała smutnym uśmiechem, lecz on ucałował znajome usta, będące of tak dawna częścią jego życia, jego rodziny, jego domu. Była bardzo podobna do jego poprzedniej żony, Leroniki Tergiet, kobiety na innym świecie, kobiety, z którą także pozostał, a ona dała mi dzieci, potem zestarzała się i umarła, podczas gdy on trwał niezmiennie młody.
                „Wiem, dokąd ich zabrali,” powiedział Vor. „Statki zawiozą ich na rynek niewolników na Poritrinie. Tak powiedział ten łowca.”

***

Wraz z braćmi Marielli obeszli pozostałe domy poszukując ocalonych. Znaleźli kilku, zebrali i wspólnie zajęli się gaszeniem pożarów, opatrywaniem rannych i liczeniem nieobecnych. Spośród kilkuset mieszkańców doliny pozostało jedynie sześćdziesięcioro. W większości schorowanych i starych. Dziesięcioro starało się bronić i zostali zabici. Vor rozesłał wiadomości do innych zasiedlonych dolin na Keplerze, aby strzegli się napaści łowców niewolników.
                Tego wieczora Mariella wyjęła wszystkie zdjęcia ich dzieci, rodzin, wnucząt i rozłożyła je na stole i półkach. Tak wiele twarzy, tak wielu potrzebujących ratunku ludzi...
                Znalazła go na śmierdzącym spalenizną strychu ich domu, gdzie pochylał się nad kufrem bagażowym. Z jego czeluści Vor wyjął wyprasowany i starannie złożony stary purpurowo zielony mundur – w znajomych barwach Armii Ludzkości, która wcześniej była Armią Dżihadu.
                Ten kufer pozostawał zamknięty przez bardzo wiele lat.
                „Lecę na Poritrina sprowadzić naszych z powrotem." Wzniósł kurtkę mundurową i przebiegł palcami po gładkiej tkaninie rękawów, rozmyślając nad tym, ile razy ten mundur wymagał cerowania, ile plam krwi trzeba było z niego wywabiać. Miał nadzieję, że nigdy już nie będzie musiał iść w bój. Ale to było co innego.
                „A jak już będą bezpieczni, muszę się upewnić, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Znajdę jakiś sposób, aby obronić tę planetę. Korrinowie są mi to winni.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz