Rozdział 2
Paryż
Pierwsza bomba wybuchła o 11:46 na Polach Elizejskich w Paryżu. Dyrektor francuskiej służby bezpieczeństwa powiedział później, że nie otrzymał żadnego ostrzeżenia o nadchodzącym ataku. Jego krytycy mogliby uznać te słowa za zabawne, gdyby nie tak wysoka liczba ofiar. Znaki ostrzegawcze były oczywiste, mówili. Tylko ktoś ślepy lub wykazujący się celową ignorancją mógł je przegapić.
Z europejskiego punktu widzenia moment ataku nie mógł być gorszy. Po dziesięcioleciach hojnych wydatków na cele społeczne, większość kontynentu stała nad krawędzią fiskalnej i monetarnej katastrofy. Dług piętrzył się niebotycznie, skarb był pusty, a rozpieszczone społeczeństwa coraz starsze i rozczarowane. Cięcia i ograniczenia były specjalnością menu. W panującym klimacie nie było już świętych krów: opieka zdrowotna, stypendia uniwersyteckie, wsparcie dla sztuki, a nawet emerytury – wszystkie świadczenia szły pod nóż. Na tak zwanych obrzeżach Europy, mniejsze gospodarki padały jak kostki domina. Grecja tonęła powoli w Morzu Egejskim, Hiszpania trwała podłączona do respiratora, a irlandzki cud okazał się być jedynie złudzeniem. W przemądrzałych salonach Brukseli wielu eurokratów odważało się mówić na głos to, co kiedyś było nawet nie do pomyślenia – sen o europejskiej integracji umiera. A w najczarniejszych myślach, niektórzy z nich zastanawiali się, czy Europa – taka, jaką znali – umiera także.
W tym listopadzie w gruzach legła kolejna prawda wiary – przekonanie, że Europa jest w stanie wchłaniać niekończące się fale islamskich imigrantów z byłych kolonii, jednocześnie zachowując własną kulturę i podstawowy styl życia. To, co rozpoczęło się jako tymczasowy program podreperowania powojennego rynku pracy obecnie doprowadziło do trwałej zmiany oblicza całego kontynentu. Krnąbrne islamskie przedmieścia otaczały niemal każde większe miasto, a w kilku krajach stało się jasne, że z demograficznego punktu widzenia ich mniejszości islamskie staną się tak naprawdę większościami jeszcze przed końcem stulecia. Nikt z rządzących nie zadał sobie trudu, aby zasięgnąć zdania rdzennej ludności Europy przed szerokim otwarciem drzwi przed imigrantami, a teraz, po całych latach względnej bierności, europejczycy zaczęli siłą te drzwi z powrotem przymykać. W Danii wprowadzono drakońskie restrykcje dotyczące związków małżeńskich z imigrantami. We Francji zakazano publicznego noszenia muzułmańskich zasłon twarzy. A Szwajcarzy, którzy z trudem tolerują się nawzajem, zdecydowali o tym, że krajobrazu ich schludnych miast i miasteczek nie będą szpecić minarety. Przywódcy Wielkiej Brytanii i Niemiec zadeklarowali, że wielokulturowość – wirtualna religia post-chrześcijańskiej Europy – jest martwym zapisem. Według ich słów, większość nie będzie już więcej schylała karku przed mniejszościami. Nie będzie już udawanego niezauważania rozkwitających ekstremizmów. Jak się zdawało, odwieczny konflikt Europy z Islamem wszedł w nową i potencjalnie niebezpieczną fazę. Wielu obawiało się, że będzie to walka nierówna. Jedna strona konfliktu była stara, zmęczona i – w większości –m zadowolona z siebie. Drugą do morderczego szału mógł sprowokować satyryczny rysuneczek w duńskiej gazecie.
Problemy, przed którymi stała Europa nigdzie nie były wyraźniej widoczna, niż w Clichy-sous-Bois, niestabilnej arabskiej dzielnicy położonej tuż za rogatkami Paryża. Był to punkt zapalny gwałtownych zamieszek, które przetoczyły się przez Francję w roku 2005. Dzielnica charakteryzowała się jednym najwyższych współczynników bezrobocia oraz równie wysokim odsetkiem przestępstw z użyciem siły. Clichy-sous-Bois było miejscem tak niebezpiecznym, że nawet francuska policja niechętnie wkraczała do bloków mieszkalnych, które tam zbudowano. Dotyczyło to także bloku, w którym Nazim Kadir, dwudziestosześciolatek zatrudniony w cenionej restauracji Fouquet’a, mieszkał wraz z dwunastoma innymi członkami swojej szerokiej rodziny.
Tego listopadowego poranka, wyszedł ze swojego mieszkania w otaczającą okolicę ciemność i udał się do meczetu wybudowanego za saudyjskie pieniądze i zarządzanego przez wyedukowanego w Arabii Saudyjskiej imama, który nie mówił po francusku, aby rytualnie się oczyścić. Po spełnieniu tego najważniejszego obowiązku, stanowiącego jedną z podpór Islamu, pojechał autobusem 601AB do przedmieścia Le Raincy, gdzie przesiadł się do pociągu RER do Gare Saint-Lazare. Tam ponownie przesiadł się do paryskiego metra, aby odbyć ostatnią część podróży. W żadnym momencie nie wzbudził żadnych podejrzeń władz, ani współpasażerów. Ciężki płaszcz ukrywał fakt, że miał na sobie kamizelkę wypełnioną ładunkami wybuchowymi.
Ze stacji George V wyszedł o swojej zwykłej porze, 11:40, i poszedł dalej Polami Elizejskimi. Ci, którzy mieli na tyle szczęścia, że przeżyli to piekło, mówili później, że w jego wyglądzie nie było niczego niezwykłego, choć właściciel popularnej kwiaciarni upierał się, że dojrzał w jego kroku niezwykłą determinację, gdy zbliżał się do wejścia do restauracji. Pośród tych, którzy stali na zewnątrz był zastępca ministra sprawiedliwości, prezenter widomości z francuskiej telewizji, modelka, której zdjęcie zdobiło okładkę najświeższego wydania magazynu Vogue, cygańska żebraczka podtrzymująca jedną ręką małe dziecko, oraz hałaśliwa grupka japońskich turystów. Zamachowiec po raz ostatni sprawdził godzinę. Potem odpiął płaszcz.
Nigdy nie ustalono bezsprzecznie, czy sam akt poprzedzony był tradycyjnym okrzykiem “Allahu Akbar.” Kilkoro ocalałych twierdziło, że słyszało te słowa; kilku innych przysięgało, że zamachowiec zdetonował bombę w całkowitej ciszy. Co do samego dźwięku eksplozji, co którzy byli najbliżej niczego nie mogli na ten temat powiedzieć, ponieważ ich bębenki słuchowe zostały zbyt poważnie uszkodzone. Wszyscy przypominali sobie oślepiający błysk białego światła. To było światło śmierci – powiedział jeden z nich – Światło jakie widzi się w tej chwili, kiedy człowiek staje przed obliczem Boga.
Sama bomba była prawdziwym majstersztykiem, zarówno pod względem projektu, jak i wykonania. Nie miała nic wspólnego z urządzeniami budowanymi na podstawie instrukcji ściągniętej z Internetu, ani instrukcji „krok po kroku”, których pełno było w pobliżu każdego salafistycznego meczetu w całej Europie. Ten ładunek był owocem udoskonaleń wprowadzanych w warunkach wojennych w Palestynie i Mezopotamii. Wypełniony gwoźdźmi zanurzonymi uprzednio w trutce na szczury – co było praktyką zapożyczoną od zamachowców-samobójców z Hamasu – przeorał tłum niczym rozpędzona piła tarczowa. Eksplozja była tak potężna, że słynna piramida stojąca na dziedzińcu Luwru, oddalona o półtorej mili na wschód, zatrzęsła się pod naporem fali uderzeniowej. Ci, którzy znaleźli się najbliżej zamachowca zostali rozerwani na kawałki, przecięci na pół, lub pozbawieni głów – co było najlepszą karą dla niewiernych. Nawet ofiary oddalone o czterdzieści kroków od epicentrum miały urwane kończyny. Na najdalszym krańcu strefy śmierci, ciała zabitych wydawały się nienaruszone. Ci, którym oszczędzone było doznać zewnętrznych obrażeń zostali zabici przez falę uderzeniową, która przetoczyła się po ich narządach wewnętrznych niczym tsunami. Opatrzność obdarzyła ich łaską wykrwawienia się na śmierć w prywatnym zaciszu własnych ciał.
U pierwszych żandarmów, którzy przybyli na miejsce zdarzenia, widok wywołał nudności. Po płytach chodnikowych rozrzucone były kończyny, z tkwiącymi na nich butami, zmiażdżonymi zegarkami, na których tarczach zastygła godzina 11:46, i dzwoniącymi telefonami komórkowymi, których nikt nie odbierał. Jako ostateczna zniewaga, szczątki mordercy zmieszały się ze szczątkami jego ofiar – niemal całe, z wyjątkiem głowy, która znalazła się na pace ciężarówki dostawczej zaparkowanej o ponad 100 stóp dalej. Oblicze zamachowca było dziwnie spokojne.
Francuski minister spraw wewnętrznych zjawił się na miejscu w dziesięć minut po wybuchu. Mając przed oczami obraz rzezi, powiedział „Bagdad zjawił się w Paryżu”. Siedemnaście minut później, Bagdad nawiedził także ogrody Tivoli w Kopenhadze, gdzie o 12:03 inny zamachowiec-samobójca wysadził się w dużej grupie dzieci oczekujących niecierpliwie na przejażdżkę kolejką górską. Duńska służba bezpieczeństwa, PET, szybko ustaliła, że szahid urodził się w Kopenhadze, chodził do duńskich szkół i był mężem Dunki. To, że jego dzieci chodziły do tej samej szkoły, co ofiary zamachu, wydawało się mu nie przeszkadzać.
Dla specjalistów do spraw bezpieczeństwa w całej Europie było to spełnienie się najczarniejszego scenariusza — skoordynowane i profesjonalnie przygotowane ataki, najwyraźniej zaplanowane i zrealizowane przez biegłego stratega. Obawiali się kolejnych ataków wkrótce, lecz nie mieli dwóch krytycznych informacji. Nie wiedzieli gdzie. I nie wiedzieli kiedy.
Paryż
Pierwsza bomba wybuchła o 11:46 na Polach Elizejskich w Paryżu. Dyrektor francuskiej służby bezpieczeństwa powiedział później, że nie otrzymał żadnego ostrzeżenia o nadchodzącym ataku. Jego krytycy mogliby uznać te słowa za zabawne, gdyby nie tak wysoka liczba ofiar. Znaki ostrzegawcze były oczywiste, mówili. Tylko ktoś ślepy lub wykazujący się celową ignorancją mógł je przegapić.
Z europejskiego punktu widzenia moment ataku nie mógł być gorszy. Po dziesięcioleciach hojnych wydatków na cele społeczne, większość kontynentu stała nad krawędzią fiskalnej i monetarnej katastrofy. Dług piętrzył się niebotycznie, skarb był pusty, a rozpieszczone społeczeństwa coraz starsze i rozczarowane. Cięcia i ograniczenia były specjalnością menu. W panującym klimacie nie było już świętych krów: opieka zdrowotna, stypendia uniwersyteckie, wsparcie dla sztuki, a nawet emerytury – wszystkie świadczenia szły pod nóż. Na tak zwanych obrzeżach Europy, mniejsze gospodarki padały jak kostki domina. Grecja tonęła powoli w Morzu Egejskim, Hiszpania trwała podłączona do respiratora, a irlandzki cud okazał się być jedynie złudzeniem. W przemądrzałych salonach Brukseli wielu eurokratów odważało się mówić na głos to, co kiedyś było nawet nie do pomyślenia – sen o europejskiej integracji umiera. A w najczarniejszych myślach, niektórzy z nich zastanawiali się, czy Europa – taka, jaką znali – umiera także.
W tym listopadzie w gruzach legła kolejna prawda wiary – przekonanie, że Europa jest w stanie wchłaniać niekończące się fale islamskich imigrantów z byłych kolonii, jednocześnie zachowując własną kulturę i podstawowy styl życia. To, co rozpoczęło się jako tymczasowy program podreperowania powojennego rynku pracy obecnie doprowadziło do trwałej zmiany oblicza całego kontynentu. Krnąbrne islamskie przedmieścia otaczały niemal każde większe miasto, a w kilku krajach stało się jasne, że z demograficznego punktu widzenia ich mniejszości islamskie staną się tak naprawdę większościami jeszcze przed końcem stulecia. Nikt z rządzących nie zadał sobie trudu, aby zasięgnąć zdania rdzennej ludności Europy przed szerokim otwarciem drzwi przed imigrantami, a teraz, po całych latach względnej bierności, europejczycy zaczęli siłą te drzwi z powrotem przymykać. W Danii wprowadzono drakońskie restrykcje dotyczące związków małżeńskich z imigrantami. We Francji zakazano publicznego noszenia muzułmańskich zasłon twarzy. A Szwajcarzy, którzy z trudem tolerują się nawzajem, zdecydowali o tym, że krajobrazu ich schludnych miast i miasteczek nie będą szpecić minarety. Przywódcy Wielkiej Brytanii i Niemiec zadeklarowali, że wielokulturowość – wirtualna religia post-chrześcijańskiej Europy – jest martwym zapisem. Według ich słów, większość nie będzie już więcej schylała karku przed mniejszościami. Nie będzie już udawanego niezauważania rozkwitających ekstremizmów. Jak się zdawało, odwieczny konflikt Europy z Islamem wszedł w nową i potencjalnie niebezpieczną fazę. Wielu obawiało się, że będzie to walka nierówna. Jedna strona konfliktu była stara, zmęczona i – w większości –m zadowolona z siebie. Drugą do morderczego szału mógł sprowokować satyryczny rysuneczek w duńskiej gazecie.
Problemy, przed którymi stała Europa nigdzie nie były wyraźniej widoczna, niż w Clichy-sous-Bois, niestabilnej arabskiej dzielnicy położonej tuż za rogatkami Paryża. Był to punkt zapalny gwałtownych zamieszek, które przetoczyły się przez Francję w roku 2005. Dzielnica charakteryzowała się jednym najwyższych współczynników bezrobocia oraz równie wysokim odsetkiem przestępstw z użyciem siły. Clichy-sous-Bois było miejscem tak niebezpiecznym, że nawet francuska policja niechętnie wkraczała do bloków mieszkalnych, które tam zbudowano. Dotyczyło to także bloku, w którym Nazim Kadir, dwudziestosześciolatek zatrudniony w cenionej restauracji Fouquet’a, mieszkał wraz z dwunastoma innymi członkami swojej szerokiej rodziny.
Tego listopadowego poranka, wyszedł ze swojego mieszkania w otaczającą okolicę ciemność i udał się do meczetu wybudowanego za saudyjskie pieniądze i zarządzanego przez wyedukowanego w Arabii Saudyjskiej imama, który nie mówił po francusku, aby rytualnie się oczyścić. Po spełnieniu tego najważniejszego obowiązku, stanowiącego jedną z podpór Islamu, pojechał autobusem 601AB do przedmieścia Le Raincy, gdzie przesiadł się do pociągu RER do Gare Saint-Lazare. Tam ponownie przesiadł się do paryskiego metra, aby odbyć ostatnią część podróży. W żadnym momencie nie wzbudził żadnych podejrzeń władz, ani współpasażerów. Ciężki płaszcz ukrywał fakt, że miał na sobie kamizelkę wypełnioną ładunkami wybuchowymi.
Ze stacji George V wyszedł o swojej zwykłej porze, 11:40, i poszedł dalej Polami Elizejskimi. Ci, którzy mieli na tyle szczęścia, że przeżyli to piekło, mówili później, że w jego wyglądzie nie było niczego niezwykłego, choć właściciel popularnej kwiaciarni upierał się, że dojrzał w jego kroku niezwykłą determinację, gdy zbliżał się do wejścia do restauracji. Pośród tych, którzy stali na zewnątrz był zastępca ministra sprawiedliwości, prezenter widomości z francuskiej telewizji, modelka, której zdjęcie zdobiło okładkę najświeższego wydania magazynu Vogue, cygańska żebraczka podtrzymująca jedną ręką małe dziecko, oraz hałaśliwa grupka japońskich turystów. Zamachowiec po raz ostatni sprawdził godzinę. Potem odpiął płaszcz.
Nigdy nie ustalono bezsprzecznie, czy sam akt poprzedzony był tradycyjnym okrzykiem “Allahu Akbar.” Kilkoro ocalałych twierdziło, że słyszało te słowa; kilku innych przysięgało, że zamachowiec zdetonował bombę w całkowitej ciszy. Co do samego dźwięku eksplozji, co którzy byli najbliżej niczego nie mogli na ten temat powiedzieć, ponieważ ich bębenki słuchowe zostały zbyt poważnie uszkodzone. Wszyscy przypominali sobie oślepiający błysk białego światła. To było światło śmierci – powiedział jeden z nich – Światło jakie widzi się w tej chwili, kiedy człowiek staje przed obliczem Boga.
Sama bomba była prawdziwym majstersztykiem, zarówno pod względem projektu, jak i wykonania. Nie miała nic wspólnego z urządzeniami budowanymi na podstawie instrukcji ściągniętej z Internetu, ani instrukcji „krok po kroku”, których pełno było w pobliżu każdego salafistycznego meczetu w całej Europie. Ten ładunek był owocem udoskonaleń wprowadzanych w warunkach wojennych w Palestynie i Mezopotamii. Wypełniony gwoźdźmi zanurzonymi uprzednio w trutce na szczury – co było praktyką zapożyczoną od zamachowców-samobójców z Hamasu – przeorał tłum niczym rozpędzona piła tarczowa. Eksplozja była tak potężna, że słynna piramida stojąca na dziedzińcu Luwru, oddalona o półtorej mili na wschód, zatrzęsła się pod naporem fali uderzeniowej. Ci, którzy znaleźli się najbliżej zamachowca zostali rozerwani na kawałki, przecięci na pół, lub pozbawieni głów – co było najlepszą karą dla niewiernych. Nawet ofiary oddalone o czterdzieści kroków od epicentrum miały urwane kończyny. Na najdalszym krańcu strefy śmierci, ciała zabitych wydawały się nienaruszone. Ci, którym oszczędzone było doznać zewnętrznych obrażeń zostali zabici przez falę uderzeniową, która przetoczyła się po ich narządach wewnętrznych niczym tsunami. Opatrzność obdarzyła ich łaską wykrwawienia się na śmierć w prywatnym zaciszu własnych ciał.
U pierwszych żandarmów, którzy przybyli na miejsce zdarzenia, widok wywołał nudności. Po płytach chodnikowych rozrzucone były kończyny, z tkwiącymi na nich butami, zmiażdżonymi zegarkami, na których tarczach zastygła godzina 11:46, i dzwoniącymi telefonami komórkowymi, których nikt nie odbierał. Jako ostateczna zniewaga, szczątki mordercy zmieszały się ze szczątkami jego ofiar – niemal całe, z wyjątkiem głowy, która znalazła się na pace ciężarówki dostawczej zaparkowanej o ponad 100 stóp dalej. Oblicze zamachowca było dziwnie spokojne.
Francuski minister spraw wewnętrznych zjawił się na miejscu w dziesięć minut po wybuchu. Mając przed oczami obraz rzezi, powiedział „Bagdad zjawił się w Paryżu”. Siedemnaście minut później, Bagdad nawiedził także ogrody Tivoli w Kopenhadze, gdzie o 12:03 inny zamachowiec-samobójca wysadził się w dużej grupie dzieci oczekujących niecierpliwie na przejażdżkę kolejką górską. Duńska służba bezpieczeństwa, PET, szybko ustaliła, że szahid urodził się w Kopenhadze, chodził do duńskich szkół i był mężem Dunki. To, że jego dzieci chodziły do tej samej szkoły, co ofiary zamachu, wydawało się mu nie przeszkadzać.
Dla specjalistów do spraw bezpieczeństwa w całej Europie było to spełnienie się najczarniejszego scenariusza — skoordynowane i profesjonalnie przygotowane ataki, najwyraźniej zaplanowane i zrealizowane przez biegłego stratega. Obawiali się kolejnych ataków wkrótce, lecz nie mieli dwóch krytycznych informacji. Nie wiedzieli gdzie. I nie wiedzieli kiedy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz