Weronika

niedziela, 22 lipca 2012

Daniel Silva - Portret szpiega - rozdział 5


Rozdział 5
Covent Garden, Londyn

Istnieją pewne znaki rozpoznawcze wspólne wszystkim zamachowcom-samobójcom. Ich wargi mogą poruszać się nieświadomie, gdy w myślach recytują ostatnią modlitwę. Oczy mogą mieć taki wyraz, jakby wpatrzone były w nieskończoność. A twarz może być czasami nienaturalnie blada, co świadczy o tym, że uprzednio niegolona przez długi czas broda została w pośpiechu usunięta w ramach przygotowań do ostatniej misji. Trup nie wykazywał żadnej z tych cech. Jego wargi były zaciśnięcie. Oczy przytomne i skupione. A twarz równomiernie opalona. Przez dłuższy czas musiał golić się regularnie.
Tym, co go wyróżniało, był cienki strumyczek potu ściekający z lewej skroni. Czemu pocił się w chłodne, jesienne popołudnie? Jeśli było mu gorąco, dlaczego ręce miał wbite głęboko w kieszenie wełnianego płaszcza? I dlaczego płaszcz – zdaniem Gabriela przynajmniej o jeden rozmiar za duży – był zapięty, a guziki nieco naciągnięte? No i jeszcze jego chód. Nawet fizycznie sprawny mężczyzna przed trzydziestką miałby trudności z zachowaniem normalnego kroku pod obciążeniem pięćdziesięciu funtów materiału wybuchowego, gwoździ i stalowych kulek z łożysk kulkowych. Gdy trup mijał Gabriela na Wellington Street, wydawał się być nienaturalnie wyprostowany, tak jakby chciał skompensować dodatkowe obciążenie rozmieszczone na wysokości nerek wokół brzucha. Materiał jego gabardynowych spodni wibrował przy każdym kroku, jakby stawy biodrowe i kolana drżały z wysiłku pod ciężarem bomby. Być może obficie pocący się młody człowiek w zbyt dużym płaszczu był całkowicie niewinnym obywatelem, zmuszonym do załatwienia sprawunków w ciągu dnia, lecz Gabriel podejrzewał, że było jednak inaczej. Według niego, idący o kilka kroków przed nim osobnik był wcieleniem apokalipsy, która przetaczała się tego dnia przez kontynent europejski. Najpierw Paryż, potem Kopenhaga, a teraz Londyn.
Gabriel rozkazał Chiarze skryć się w restauracji, a sam szybko przeciął ulicę i znalazł się na chodniku po jej przeciwnej stronie. Podążał za trupem przez około sto jardów, a następnie patrzył, jak tamten skręca za róg, znikając we wnętrzu do hali targowej Covent Garden. Po wschodniej stronie placyku działały dwie kawiarnie, obie pełne klientów. Była pora lunchu. Pomiędzy nimi, w plamie słonecznego światła stało trzech umundurowanych funkcjonariuszy policji miejskiej. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na trupa, który właśnie znalazł się pod arkadą hali.
Teraz Gabriel musiał podjąć decyzję. Najbardziej oczywistym postępowaniem było poinformowanie policjantów o swoich podejrzeniach — wybór oczywisty, pomyślał, ale niekoniecznie najbardziej optymalny. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa reakcją policjantów na informację Gabriela będzie odciągnięcie go na bok w celu przesłuchania. A to będzie strata cennych sekund. Co gorsza, mogli także starać się zatrzymać wskazanego człowieka, co niemal na pewno spowodowałoby detonację umieszczonych na nim ładunków. Choć właściwie każdy funkcjonariusz policji miejskiej otrzymał podstawowy instruktaż w zakresie taktyki antyterrorystycznej, tylko niewielu miało doświadczenie i siłę ognia konieczne do unieszkodliwienia zdecydowanego dżihadysty, pędzącego drogą ku męczeńskiej śmierci. Z drugiej strony, Gabriel miał obie te rzeczy, i miał doświadczenie w działaniach przeciw zamachowcom-samobójcom. Minął trzech funkcjonariuszy i wśliznął się pod arkadę.
Trup wyprzedzał go obecnie o dwadzieścia jardów. Szedł centralną aleją, wzdłuż znajdujących się na podwyższeniu chodników głównej hali. W ocenie Gabriela miał na sobie dość materiału wybuchowego i szrapneli, aby zabić wszystkich w okręgu o promieniu siedemdziesięciu pięciu stóp. Według zasad, Gabriel powinien był pozostać poza tą sterfą śmierci aż do czasu, kiedy byłby gotowy do działania. Jednakże w tych okolicznościach musiał trzymać się bliżej i narazić się na większe niebezpieczeństwo. Strzał w głowę z siedemdziesięciu pięciu stóp był trudny nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, nawet dla tak dobrego strzelca, jakim był Gabriel Allon. W zatłoczonej galerii handlowej strzał taki był niemal niemożliwy.
Gabriel poczuł, że jego telefon wibruje miękko w kieszeni marynarki. Ignorując go, patrzył jak trup zatrzymuje się przy poręczy chodnika i spogląda na zegarek. Gabriel zwrócił uwagę na fakt, że zegarek znajdował się na nadgarstku lewej ręki, co oznaczało, że detonator niemal na pewno znajduje się w jego prawej dłoni. Lecz po co zamachowiec-samobójca miałby zatrzymywać się na swojej drodze ku męczeństwu, aby sprawdzać czas? Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem było to, że otrzymał rozkaz, aby zakończyć swoje życie, wraz z życiem wielu niewinnych ludzi, w bardzo określonym momencie. Gabriel podejrzewał, że w całą sprawę mógł być wmieszany jakiś rodzaj symbolizmu. Tak zwykle bywało. Terroryści z Al-Kaidy i organizacji jej podobnych byli wielbicielami symbolizmu – szczególnie, jeśli w grę wchodziły liczby.
Gabriel był teraz nha tyle blisko, że widział oczy trupa. Były jasne i skupione, co było dobrym znakiem. Oznaczało bowiem, że mężczyzna w dalszym ciągu myśli o swojej misji, a nie o cielesnych rozkoszach czekających go w raju. Gdyby zaczął myśleć o uperfumowanych, ciemnookich hurysach, myśli te znalazłyby odbicie na jego twarzy. Wtedy Gabriel musiałby natychmiast dokonać wyboru. Na razie, chciał, aby trup pozostał odrobinę dłużej na tym świecie.
Trup ponownie sprawdził godzinę. Gabriel zerknął szybko na własny zegarek: 14:34. W myślach dokonał przeglądu bazy danych wartości liczbowych, poszukując jakiegoś skojarzenia. Dodał liczby, odjął, pomnożył, odwrócił kolejność cyfr i zmienił ich porządek. Potem pomyślał o dwóch poprzednich atakach. Pierwszy nastąpił o 11:46, drugi o 12:03. Była możliwość, że godziny odpowiadały latom w kalendarzu gregoriańskim, lecz Gabrielowi nie przyszło do głowy żadne skojarzenie.
Mentalnie wymazał godziny ataków i skupił się na samych minutach. Czterdzieści sześć minut po godzinie, trzy minuty po godzinie. Wtedy zrozumiał. Godziny te były mu tak samo dobrze znane, jak pociągnięcia pędzla Tycjana. Czterdzieści sześć minut po, trzy minuty po. Były to dwa z najsłynniejszych momentów w dziejach terroryzmu — dokładne godziny, o których dwa porwane samoloty pasażerskie wbiły się w wieże World Trade Center w dniu 11 września. American Airlines lot nr 11 rozbił się o Wieżę Północną o 8:46. United Airlines lot nr 175 uderzył w Wieżę Południową o 9:03. Trzecim samolotem, który dotarł tamtego ranka do celu był American Airlines lot nr 77, który wbił się w zachodnią ścianę Pentagonu. Według czasu miejscowego było to o 9:37, 14:37 czasu londyńskiego.
Gabriel sprawdził godzinę na swoim cyfrowym zegarku. Było teraz kilka sekund po 14:35. Spojrzał w górę i zobaczył, że mężczyzna w szarym płaszczu znów ruszył. Szedł żwawym krokiem, z rękami w kieszeniach, nie zwracając uwagi na ludzi kłębiących się wokół niego. Gdy Gabriel ruszył za nim, jego telefon znów zaczął wibrować. Tym razem odebrał i w słuchawce usłyszał głos Chiary. Powiedział jej, że zamachowiec-samobójca ma zamiar za chwilę zdetonować się w Covent Garden, i polecił jej, aby skontaktowała się z MI5. Potem wsunął telefon z powrotem do kieszeni i przyspieszył, skracając dystans pomiędzy sobą a celem. Obawiał się, że za chwile może zginąć wielu niewinnych ludzi. Zastanawiał się też, czy jest jakiś sposób, aby do tego nie dopuścić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz