Weronika

poniedziałek, 19 października 2015

Obserwacja z życia

Na końcu uliczki, przy której mieszkam są ogródki działkowe. Codziennie więc przed moimi oknami przejeżdża, mniejsza lub większa (zależnie od pogody), procesja zmotoryzowanych miłośników świeżego powietrza i machania graczką i grabkami. Znam ich wszystkich z widzenia.

Od ponad dwóch tygodni moją uliczkę - ku mojemu i sąsiadów zadowoleniu - rujnują robotnicy układający nam upragnioną kanalizację. Fakt istnienia robót oznaczyli, i pracują codziennie rozkopując fragment drogi, tym samym przynajmniej na pół dnia ją blokując. Dzieje się tak, powtarzam - od dwóch tygodni, a nie od wczoraj. Można się więc już było z powodzeniem zorientować, że dojazd do własnego spłachetka działkowej ziemi bywa ostatnio utrudniony. Do działek można także dojechać od drugiej strony. Z tamtej stronie nie dzieje się żaden drogowy armagedon, i choć dojazd wymaga nadłożenia około 1 km, wiadomo, że zawsze jest drożny.

Właśnie wróciłem z rytualnego spaceru z moimi sukami, podczas którego zaobserwowałem taką scenę: zmotoryzowany Lanosem działkowiec, który codziennie przemyka pod moimi oknami raz w jedną, a raz w drugą stronę, dziś napotkał przy samym wjeździe w ulicę dźwig wyładowujący z wielkiej naczepy betonowe elementy kanalizacji. Oba pojazdy zajęły całą szerokość ulicy. Sprytny użytkownik koreańskiej myśli technicznej, ryzykując utknięcie w rowie, tudzież zahaczenie o pracujący dźwig, przemknął jednak i z uśmiechem tryumfu depnął, aby dziarską 30-tką (droga jest gruntowa, utwardzana) ruszyć dalej, ku bukolicznym rozkoszom ogródków działkowych. Po przejechaniu 100 metrów stanął przed otwartym wykopem, przecinającym całą szerokość drogi w miejscu, gdzie robotnicy robią kolejne przyłącze do posesji. Wysiadł, krytycznie ocenił terenową dzielność Lanosa w kontekście ominięcia nowej przeszkody okolicznym, rozjeżdżonym już nieco przez koparki, polem, i doszedł do wniosku, że jednak nie da rady. Zawrócił, wykonując manewr tył-przód chyba z piętnaście razy, i - już bez dumnego uśmiechu - ruszył z powrotem, aby po chwili natknąć się na naczepę i dźwig kontynuujące prace wyładunkowe. Tym razem dźwig ustawił się tak, ze o przejeździe obok rowu mowy nie było. Właściciel bolidu wysiadł i zaczął wrzeszczeć na robotników. Przecież to oczywiste, że widząc jego wiśniową strzałę powinni natychmiast przerwać pracę i zjechać z drogi. Kiedy klnąc pod nosem zmierzając do swojego pojazdu, mijał mnie, ośmieliłem się powiedzieć "dzień dobry" i zasugerować, że może zostawi samochód na moim podwórku, pójdzie na działkę piechotą (pewnie z 200 metrów), a jak będzie wracał, to naczepy i dźwigu już z pewnością nie będzie, więc sobie spokojnie wróci do domu.

Już dawno nikt nie sugerował swoim wzrokiem tak wyraźnie, że powinienem natychmiast udać się do szpitala specjalistycznego w Warcie, gdzie leczy się takie zaburzenia umysłowe, jak moje.

2 komentarze:

  1. Może i dobrze się stało, że jednak kolega działkowiec zrezygnował. Jeszcze mógłby wnieść roszczenie o umycie zabytku lub wystawiłby rachunek za opłatę klimatyczną (za ten klimat co to go gruchotem zanieczyścił). W naszym wspaniałym kraju ludzie są otwarci prawie tak samo jak w Szwajcarii - sąsiedzi przez płot nie mówią sobie dzień dobry, bo chyba im wstyd, że swoich nazwisk wzajemnie nie znają.

    OdpowiedzUsuń
  2. Może jak się przeszedł na działkę piechotą, to miał czas troszkę ochłonąć?
    Każdemu przyda się odrobina ruchu ;)
    Nawet zmotoryzowanym "działkowiczom".

    OdpowiedzUsuń