Nie wiem, kto jest autorem powiedzenia "najważniejsze dzieje się w międzyczasie", ale był to jakiś łebski facet (niezależnie od płci - żeby nie było, że dyskryminuję).
Otóż, jak zapowiadałem, miałem się zabierać za "Wieczną wojnę" Joe Haldemana. Taki miałem niemal niezłomny zamiar, ale przypadek zrządził, że zakupiona przeze mnie specjalnie w tym celu książka szła do mnie trochę dłużej, niż się spodziewałem. W rezultacie, po zakończeniu Amberu, pozostałem bez materiału drukowanego w rękach.
Ponieważ w Pocztę Polską i jej zdolności dostarczania przesyłek pocztowych w czasie przekraczającym 10 dni na dystansie pomiędzy Warszawą a Zduńską Wolą, wierzę mocniej niż w cokolwiek innego, pozostało mi zadanie zagospodarowania nieoczekiwanego międzyczasu.
Zadanie musiało być przyjemne i niezbyt absorbujące, bo: po pierwsze primo - wiedziałem, że Haldeman w końcu do mnie dotrze, a po drugie primo - obowiązki zawodowe i rodzinne i tak wyszarpały znaczną ilość czasu.
A' propos obowiązków rodzinnych: zostałem zatrudniony w charakterze opiekunki do dziecka. Podmiotem mojej opieki była siostrzenica mojej ślubnej. Dziewczę lat (chyba) pięć (dam się o wiek nie pyta) należy do gatunku, który osoby dojrzałe i mające styczność z dziećmi nie przekraczającą wymiaru pół godziny tygodniowo, określają mianem "żywe srebro". Eufemizm ten kryje pod sobą rzeczywistość, której znacznie trafniejszym opisem jest "tornado", "tsunami", "dzień sądu", albo po prostu i pieszczotliwie "Armageddon". W pierwszej części dyżuru posiadałem wsparcie małżonki, i tę część wizyty siostrzenica spędziła na układaniu puzzli z Arielką, rysowaniu i popijaniu rozgrzewającej herbatki. Potem zostałem sam...
Puzzle zostały ułożone, kolorowanka zamalowana jednolicie na różowo, herbata się skończyła.
Moim pierwszym odruchem obronnym było (jakże niepedagogiczne) włączenie telewizora i gorączkowe odnalezienie nigdy nie używanego, porosłego kurzem i pajęczynami kanału JimJam. Ale dziecko typu "żywe srebro" (ekhem!) odczuwa niedosyt aktywności w zetknięciu z mało interaktywną Hello Kitty i Tomkiem wesołym parowozem. Gorączkowo odrzucając opcje dostarczenia dziecku deski, gwoździ i młotka, lub wzięciu udziału w betonowaniu wieńca na budowanym garażu, wpadłem na zbawienny (aczkolwiek równie mało pedagogiczny) pomysł wepchnięcia niewinnego dziecięcia w łapska Internetu.
I tu powoli dochodzimy do kulminacji tej pełnej grozy historii. Otóż zanim ja zdążyłem przygotować jakie takie miejsce przyszłej rozrywki, dziecię (nie posiadające tymczasem umiejętności czytania i pisania) otworzyło przeglądarkę, znalazło stronę Barbie, wyszukało na niej gry... i mnie pozostało jedynie udzielenie odpowiedzi "tak" na pytanie systemu o udostępnienie javy, której żąda otwarta strona. Każda gra zajmowała dziecięciu 5 do 7 minut. W tym czasie młoda dama magicznie zapoznawała się z zasadami gry (nie umiejąc czytać), wchodziła na poziom łatwy, kończyła go zanim denerwująca muzyczka zdążała dojść do drugiego taktu, uruchamiała poziom zaawansowany i po chwili rozlegała się charakterystyczna fanfara z różowym napisem "gratulacje!" na różowym tle, w otoczeniu różowych serduszek i ptaszków.
Groza zajrzała mi w oczy. W tym tempie "żywe srebro" zdąży przed upływem godziny zlokalizować "World of Tanks" i w trybie gracza darmowego rozpirzyć wszystkich konkurentów jeszcze przed obiadem.
ALE NIE! Umysł mojej podopiecznej wpadł na ideę zdecydowanie bardziej szatańską! Wyśledziła grę o jakże pociągającym tytule "Wyścig do nocniczka" i zajęła się takim sterowaniem przeszkodami na drodze wirtualnego bobasa w potrzebie ku wirtualnej toalecie, aby nie miał najmniejszych szans dotarcia do celu na czas i widowiskowo zanieczyścił pieluchę a to w salonie, a to w kuchni, a to w przedpokoju. Jednocześnie milusińska testowała moją odporność na szantaż emocjonalny: "Wujek, mam jej pozwolić, aby zdążyła do kibla, czy ma się zesrać?"
Ale, o czym to ja....? Aha, o międzyczasie.
W międzyczasie nagrałem więc "Wiedźmę z lasu" T. H. White'a, czyli kontynuację "Miecza dla króla". Jeśli nie dziś, to jutro powinienem skończyć montaż i udostępnić chętnym.
A Haldeman został dostarczony.
Otóż, jak zapowiadałem, miałem się zabierać za "Wieczną wojnę" Joe Haldemana. Taki miałem niemal niezłomny zamiar, ale przypadek zrządził, że zakupiona przeze mnie specjalnie w tym celu książka szła do mnie trochę dłużej, niż się spodziewałem. W rezultacie, po zakończeniu Amberu, pozostałem bez materiału drukowanego w rękach.
Ponieważ w Pocztę Polską i jej zdolności dostarczania przesyłek pocztowych w czasie przekraczającym 10 dni na dystansie pomiędzy Warszawą a Zduńską Wolą, wierzę mocniej niż w cokolwiek innego, pozostało mi zadanie zagospodarowania nieoczekiwanego międzyczasu.
Zadanie musiało być przyjemne i niezbyt absorbujące, bo: po pierwsze primo - wiedziałem, że Haldeman w końcu do mnie dotrze, a po drugie primo - obowiązki zawodowe i rodzinne i tak wyszarpały znaczną ilość czasu.
A' propos obowiązków rodzinnych: zostałem zatrudniony w charakterze opiekunki do dziecka. Podmiotem mojej opieki była siostrzenica mojej ślubnej. Dziewczę lat (chyba) pięć (dam się o wiek nie pyta) należy do gatunku, który osoby dojrzałe i mające styczność z dziećmi nie przekraczającą wymiaru pół godziny tygodniowo, określają mianem "żywe srebro". Eufemizm ten kryje pod sobą rzeczywistość, której znacznie trafniejszym opisem jest "tornado", "tsunami", "dzień sądu", albo po prostu i pieszczotliwie "Armageddon". W pierwszej części dyżuru posiadałem wsparcie małżonki, i tę część wizyty siostrzenica spędziła na układaniu puzzli z Arielką, rysowaniu i popijaniu rozgrzewającej herbatki. Potem zostałem sam...
Puzzle zostały ułożone, kolorowanka zamalowana jednolicie na różowo, herbata się skończyła.
Moim pierwszym odruchem obronnym było (jakże niepedagogiczne) włączenie telewizora i gorączkowe odnalezienie nigdy nie używanego, porosłego kurzem i pajęczynami kanału JimJam. Ale dziecko typu "żywe srebro" (ekhem!) odczuwa niedosyt aktywności w zetknięciu z mało interaktywną Hello Kitty i Tomkiem wesołym parowozem. Gorączkowo odrzucając opcje dostarczenia dziecku deski, gwoździ i młotka, lub wzięciu udziału w betonowaniu wieńca na budowanym garażu, wpadłem na zbawienny (aczkolwiek równie mało pedagogiczny) pomysł wepchnięcia niewinnego dziecięcia w łapska Internetu.
I tu powoli dochodzimy do kulminacji tej pełnej grozy historii. Otóż zanim ja zdążyłem przygotować jakie takie miejsce przyszłej rozrywki, dziecię (nie posiadające tymczasem umiejętności czytania i pisania) otworzyło przeglądarkę, znalazło stronę Barbie, wyszukało na niej gry... i mnie pozostało jedynie udzielenie odpowiedzi "tak" na pytanie systemu o udostępnienie javy, której żąda otwarta strona. Każda gra zajmowała dziecięciu 5 do 7 minut. W tym czasie młoda dama magicznie zapoznawała się z zasadami gry (nie umiejąc czytać), wchodziła na poziom łatwy, kończyła go zanim denerwująca muzyczka zdążała dojść do drugiego taktu, uruchamiała poziom zaawansowany i po chwili rozlegała się charakterystyczna fanfara z różowym napisem "gratulacje!" na różowym tle, w otoczeniu różowych serduszek i ptaszków.
Groza zajrzała mi w oczy. W tym tempie "żywe srebro" zdąży przed upływem godziny zlokalizować "World of Tanks" i w trybie gracza darmowego rozpirzyć wszystkich konkurentów jeszcze przed obiadem.
ALE NIE! Umysł mojej podopiecznej wpadł na ideę zdecydowanie bardziej szatańską! Wyśledziła grę o jakże pociągającym tytule "Wyścig do nocniczka" i zajęła się takim sterowaniem przeszkodami na drodze wirtualnego bobasa w potrzebie ku wirtualnej toalecie, aby nie miał najmniejszych szans dotarcia do celu na czas i widowiskowo zanieczyścił pieluchę a to w salonie, a to w kuchni, a to w przedpokoju. Jednocześnie milusińska testowała moją odporność na szantaż emocjonalny: "Wujek, mam jej pozwolić, aby zdążyła do kibla, czy ma się zesrać?"
Ale, o czym to ja....? Aha, o międzyczasie.
W międzyczasie nagrałem więc "Wiedźmę z lasu" T. H. White'a, czyli kontynuację "Miecza dla króla". Jeśli nie dziś, to jutro powinienem skończyć montaż i udostępnić chętnym.
A Haldeman został dostarczony.
... a czy podjął już Pan decyzję co po Haldemanie ?
OdpowiedzUsuńCóż... zastanawiam się nad przeczytaniem Prousta w całości ;)
UsuńRozumiem, że na Ucztę dla wron nie ma co liczyć w najbliższym czasie ?
UsuńJak rany! Nie wiem jeszcze, zobaczę. Napiszę, jak się zdecyduję.
UsuńPiękne opowiadanie, ze śmiechu miałem łzy w oczach. To może jest Twój nowy talent od Najwyższego, a tym czasem czekam i proszę o cd Martina. Twój fan Flahajzyn.
UsuńO! Prousta!
UsuńTo miał być delikatny sarkazm, bo gdybym się zabrał za "W poszukiwaniu straconego czasu", to na ew. Ucztę dla wron musielibyście poczekać pewnie dłużej niż w Audiotece :)
UsuńMako_new! Śmiałam się w głos czytając powyższy opis Twoich zmagań z młodą damą. Napisz czasem jakieś opowiadanko. Pamiętam,że już kiedyś czytałam coś Twojego autorstwa i wiem, że z przyjemnością przeczytam coś nowego. Pozdrawiam i dziękuję za to, co robisz.
OdpowiedzUsuńŚwietnie się Ciebie czyta Mako hihi :)
OdpowiedzUsuńMoja niespełna 4 letnia siostrzenica- szybciej jest w stanie zalogować się przez komórkę swej mamy do gry niż zjeść swą ulubioną kanapkę (bułka paryska z salami). Ciekawe które pokolenie w czasie szybszym od "dzień dobry" będzie się włamywać do 5gonu. Uroczo ot_co :)
OdpowiedzUsuńNie wiem, kto jest autorem powiedzenia "najważniejsze dzieje się w międzyczasie", ale był to jakiś łebski facet
OdpowiedzUsuńZe stwierdzeniem tym zetknąłem się czytając "Dialogi na cztery nogi" Kofty i Friedmanna. Zatem jeden z tych dwóch panów, obstawiam.
Nie teoryzuj, docent :D
Usuń