Weronika

sobota, 28 marca 2015

Pojęcie "międzyczasu"

Nie wiem, kto jest autorem powiedzenia "najważniejsze dzieje się w międzyczasie", ale był to jakiś łebski facet (niezależnie od płci - żeby nie było, że dyskryminuję).

Otóż, jak zapowiadałem, miałem się zabierać za "Wieczną wojnę" Joe Haldemana. Taki miałem niemal niezłomny zamiar, ale przypadek zrządził, że zakupiona przeze mnie specjalnie w tym celu książka szła do mnie trochę dłużej, niż się spodziewałem. W rezultacie, po zakończeniu Amberu, pozostałem bez materiału drukowanego w rękach.

Ponieważ w Pocztę Polską i jej zdolności dostarczania przesyłek pocztowych w czasie przekraczającym 10 dni na dystansie pomiędzy Warszawą a Zduńską Wolą, wierzę mocniej niż w cokolwiek innego, pozostało mi zadanie zagospodarowania nieoczekiwanego międzyczasu.

Zadanie musiało być przyjemne i niezbyt absorbujące, bo: po pierwsze primo - wiedziałem, że Haldeman w końcu do mnie dotrze, a po drugie primo - obowiązki zawodowe i rodzinne i tak wyszarpały znaczną ilość czasu.

A' propos obowiązków rodzinnych: zostałem zatrudniony w charakterze opiekunki do dziecka. Podmiotem mojej opieki była siostrzenica mojej ślubnej. Dziewczę lat (chyba) pięć (dam się o wiek nie pyta) należy do gatunku, który osoby dojrzałe i mające styczność z dziećmi nie przekraczającą wymiaru pół godziny tygodniowo, określają mianem "żywe srebro". Eufemizm ten kryje pod sobą rzeczywistość, której znacznie trafniejszym opisem jest "tornado", "tsunami", "dzień sądu", albo po prostu i pieszczotliwie "Armageddon". W pierwszej części dyżuru posiadałem wsparcie małżonki, i tę część wizyty siostrzenica spędziła na układaniu puzzli z Arielką, rysowaniu i popijaniu rozgrzewającej herbatki. Potem zostałem sam...
Puzzle zostały ułożone, kolorowanka zamalowana jednolicie na różowo, herbata się skończyła.
Moim pierwszym odruchem obronnym było (jakże niepedagogiczne) włączenie telewizora i gorączkowe odnalezienie nigdy nie używanego, porosłego kurzem i pajęczynami kanału JimJam. Ale dziecko typu "żywe srebro" (ekhem!) odczuwa niedosyt aktywności w zetknięciu z mało interaktywną Hello Kitty i Tomkiem wesołym parowozem. Gorączkowo odrzucając opcje dostarczenia dziecku deski, gwoździ i młotka, lub wzięciu udziału w betonowaniu wieńca na budowanym garażu, wpadłem na zbawienny (aczkolwiek równie mało pedagogiczny) pomysł wepchnięcia niewinnego dziecięcia w łapska Internetu.
I tu powoli dochodzimy do kulminacji tej pełnej grozy historii. Otóż zanim ja zdążyłem przygotować jakie takie miejsce przyszłej rozrywki, dziecię (nie posiadające tymczasem umiejętności czytania i pisania) otworzyło przeglądarkę, znalazło stronę Barbie, wyszukało na niej gry... i mnie pozostało jedynie udzielenie odpowiedzi "tak" na pytanie systemu o udostępnienie javy, której żąda otwarta strona. Każda gra zajmowała dziecięciu 5 do 7 minut. W tym czasie młoda dama magicznie zapoznawała się z zasadami gry (nie umiejąc czytać), wchodziła na poziom łatwy, kończyła go zanim denerwująca muzyczka zdążała dojść do drugiego taktu, uruchamiała poziom zaawansowany i po chwili rozlegała się charakterystyczna fanfara z różowym napisem "gratulacje!" na różowym tle, w otoczeniu różowych serduszek i ptaszków.
Groza zajrzała mi w oczy. W tym tempie "żywe srebro" zdąży przed upływem godziny zlokalizować "World of Tanks" i w trybie gracza darmowego rozpirzyć wszystkich konkurentów jeszcze przed obiadem.
ALE NIE! Umysł mojej podopiecznej wpadł na ideę zdecydowanie bardziej szatańską! Wyśledziła grę o jakże pociągającym tytule "Wyścig do nocniczka" i zajęła się takim sterowaniem przeszkodami na drodze wirtualnego bobasa w potrzebie ku wirtualnej toalecie, aby nie miał najmniejszych szans dotarcia do celu na czas i widowiskowo zanieczyścił pieluchę a to w salonie, a to w kuchni, a to w przedpokoju. Jednocześnie milusińska testowała moją odporność na szantaż emocjonalny: "Wujek, mam jej pozwolić, aby zdążyła do kibla, czy ma się zesrać?"

Ale, o czym to ja....? Aha, o międzyczasie.

W międzyczasie nagrałem więc "Wiedźmę z lasu" T. H. White'a, czyli kontynuację "Miecza dla króla". Jeśli nie dziś, to jutro powinienem skończyć montaż i udostępnić chętnym.

A Haldeman został dostarczony.

12 komentarzy:

  1. ... a czy podjął już Pan decyzję co po Haldemanie ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż... zastanawiam się nad przeczytaniem Prousta w całości ;)

      Usuń
    2. Rozumiem, że na Ucztę dla wron nie ma co liczyć w najbliższym czasie ?

      Usuń
    3. Jak rany! Nie wiem jeszcze, zobaczę. Napiszę, jak się zdecyduję.

      Usuń
    4. Piękne opowiadanie, ze śmiechu miałem łzy w oczach. To może jest Twój nowy talent od Najwyższego, a tym czasem czekam i proszę o cd Martina. Twój fan Flahajzyn.

      Usuń
    5. O! Prousta!

      Usuń
    6. To miał być delikatny sarkazm, bo gdybym się zabrał za "W poszukiwaniu straconego czasu", to na ew. Ucztę dla wron musielibyście poczekać pewnie dłużej niż w Audiotece :)

      Usuń
  2. Mako_new! Śmiałam się w głos czytając powyższy opis Twoich zmagań z młodą damą. Napisz czasem jakieś opowiadanko. Pamiętam,że już kiedyś czytałam coś Twojego autorstwa i wiem, że z przyjemnością przeczytam coś nowego. Pozdrawiam i dziękuję za to, co robisz.

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetnie się Ciebie czyta Mako hihi :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Moja niespełna 4 letnia siostrzenica- szybciej jest w stanie zalogować się przez komórkę swej mamy do gry niż zjeść swą ulubioną kanapkę (bułka paryska z salami). Ciekawe które pokolenie w czasie szybszym od "dzień dobry" będzie się włamywać do 5gonu. Uroczo ot_co :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie wiem, kto jest autorem powiedzenia "najważniejsze dzieje się w międzyczasie", ale był to jakiś łebski facet

    Ze stwierdzeniem tym zetknąłem się czytając "Dialogi na cztery nogi" Kofty i Friedmanna. Zatem jeden z tych dwóch panów, obstawiam.

    OdpowiedzUsuń