Rozdział 12
Georgetown, Washington, D.C.
Przeszli na taras zlokalizowany na
tyłach budynku i zajęli dwa kute, żelazne krzesła przy balustradzie.
Carter balansował filiżanką kawy na kolanie i utkwił wzrok w szarych,
strzelistych wieżach wznoszących się z gracją nad Uniwersytetem Georgetown. Paradoksalnie,
mówił teraz o podłej dzielnicy San Diego, gdzie pewnego letniego dnia roku 1999
zjawił się młody jemeński duchowny o nazwisku Rashid al-Husseini. Dzięki
pieniądzom zapewnionym przez saudyjską organizację charytatywną Jemeńczyk nabył
podupadającą nieruchomość, dawniej dom handlowy, założył meczet i ruszył na
poszukiwanie wiernych. Większość swoich wysiłków skupił na miasteczku
uniwersyteckim Uniwersytetu Stanowego w San Diego, gdzie pozyskał oddanych
zwolenników pośród arabskich studentów, którzy przybyli do Ameryki, aby uciec
od krępujących ograniczeń społecznych swoich ojczyzn, tylko po to aby znaleźć
się w izolacji na ziemi należącej do obcych. Rashid miał wyjątkowe
kwalifikacje, aby stać się ich przewodnikiem. Był jedynym synem byłego ministra
w rządzie Jemenu, urodził się w Ameryce, mówił potocznym amerykańskim
angielskim i był – nie tak znowu dumnym – posiadaczem amerykańskiego paszportu.
- Meczet Rashida zaczął gromadzić wszelkich przybłędów i
pięknoduchów, a pośród nich znaleźli się także dwaj Saudyjczycy o nazwiskach Khalid
al-Mihdhar i Nawaf al-Hazmi. - Carter spojrzał na Gabriela i dodał, - Mam
nadzieję, że nazwiska te nie są ci obce.
- To dwaj porywacze samolotu American Airlines lot 77, osobiście
wybrani przez samego Osamę Bin Ladena. W styczniu 2000 byli obecni na spotkaniu
planistycznym w Kuala Lumpur, po czym jednostka CIA zajmująca się Bin Ladenem
zdołała ich zgubić. Później okazało się, że obaj przylecieli do Los Angeles i
cały czas znajdowali się na terenie USA – o czym nie zechcieliście poinformować
FBI.
- Ku mojemu wiecznemu wstydowi, - powiedział Carter. – Ale to nie
jest opowieść o al-Mihdharze i al-Hazmim.
Opowieść, którą podjął Carter była historią Rashida al-Husseini, który
wkrótce zyskał sobie w islamskim świecie reputację magnetycznego kaznodziei,
kogoś, kogo Allach obdarował pięknym i kuszącym językiem. Jego kazania stały
się obowiązkowym źródłem wiedzy nie tylko w San Diego, ale także na Bliskim
Wschodzie, gdzie rozprowadzano je w postaci nagrań na kasetach. Wiosną 2001 r.,
zaproponowano mu stanowisko duchownego we wpływowym islamskim ośrodku pod
Waszyngtonem, w podmiejskim rejonie Falls Church, w Wirginii. Niedługo potem,
Nawaf al-Hazmi modlił się tam wraz z młodym Saudyjczykiem z Taif, nazywającym
się Hani Hanjour.
- Tak przez przypadek, - powiedział Carter, - meczet
zlokalizowany jest przy Leesburg Pike. Jeśli skręcisz stamtąd w lewo w Columbia
Pike i przejedziesz parę mil prosto, natkniesz się na zachodnią fasadę
Pentagonu – i to dokładnie zrobił Hani Hanjour rankiem 11 września. Rashid był
w tym czasie w swoim biurze. Słyszał samolot przelatujący mu nad głową na kilka
sekund przed uderzeniem.
FBI nie potrzebowało długiego czasu, aby powiązać al-Hazmiego i Hanjoura
z meczetem w Falls Church – kontynuował Carter – Także media szybko wydeptały
ścieżkę prowadzącą do drzwi Rashida. Odkryły tam elokwentnego i oświeconego
młodego duchownego, uosobienie umiarkowania, który jednoznacznie potępił ataki
z 11 września i wezwał swoich muzułmańskich braci do odrzucenia drogi przemocy
i terroryzmu w jakiejkolwiek formie. Biały Dom był pod takim wrażeniem
charyzmatycznego imama, że zaprosił go, wraz z kilkoma innymi naukowcami i
duchownymi muzułmańskimi, na prywatne spotkanie z prezydentem. Departament
Stanu stwierdził, że Rashid może być doskonałym kandydatem na osobę, która
zbuduje most pomiędzy Ameryką a 500 milionami sceptycznie nastawionych
muzułmanów. Agencja miała jednak odrobinę inny pomysł.
- Pomyśleliśmy, że Rashid może pomóc nam spenetrować obóz naszego
nowego wroga, - mówił Carter. – Lecz zanim podjęliśmy próbę podejścia,
musieliśmy odpowiedzieć na kilka pytań. Przede wszystkim, czy był on w
jakikolwiek sposób zaangażowany w spisek 11 września, i czy jego kontakty z
porywaczami miały charakter czysto przypadkowy? Przyglądaliśmy mu się pod
każdym kątem, jaki przyszedł nam do głowy, począwszy od założenia, że na jego
rękach jest całe mnóstwo amerykańskiej krwi. Analizowaliśmy wykresy czasowe.
Sprawdzaliśmy, kto gdzie był. Na zakończenie stwierdziliśmy, że Imam Rashid
al-Husseini był czysty.
- A potem?
- Wysłaliśmy emisariusza do Falls Church, aby sprawdził, czy Rashid
będzie zainteresowany przekuciem słów w czyn. Jego reakcja była pozytywna. Przejęliśmy
go następnego dnia i zabraliśmy w bezpieczne miejsce w pobliżu granicy z Pensylwanią.
I wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa.
- Rozpoczęliście proces oceny od nowa.
Carter przytaknął. – Ale tym razem obiekt siedział po przeciwnej
stronie stołu, przypięty do poligrafu. Badaliśmy go przez trzy dni, rozbierając
na części pierwsze całą jego przeszłość i związki.
- I jego historia się utrzymała.
- Zdał śpiewająco. Więc wyłożyliśmy kawę na ławę, a obok kawy
stertę pieniędzy. To była porta operacja. Rashid miał odbyć tourne po islamskim
świecie, głosząc tolerancję i umiarkowanie, a jednocześnie dostarczając nam
nazwiska innych potencjalnych rekrutów, gotowych do służenia naszej sprawie. Dodatkowo,
miał obserwować młodych gniewnych, którzy zdawaliby się być podatnymi na syreni
śpiew dżihadystów. Wyprawiliśmy go najpierw w testową trasę po Stanach, w
ścisłej współpracy z FBI, a potem rozpoczęła się praca międzynarodowa.
Bazując w zdominowanej przez muzułmanów okolicy we Wschodnim
Londynie, Rashid spędził kolejne trzy lata przemierzając Europę i Bliski Wschód
wzdłuż i wszerz. Przemawiał na konferencjach, modlił się w meczetach i udzielał
wywiadów płaszczącym się przed nim dziennikarzom. Ogłosił Bin Ladena mordercą,
który złamał prawa Allacha i sponiewierał nauki Proroka. Uznał prawo Izraela do
istnienia i wezwał do negocjacji pokojowych z Palestyńczykami. Potępił Saddama
Husseina jako dyktatora nie mającego nic wspólnego z Islamem, choć – zgodnie z
radami otrzymanymi przez prowadzących go oficerów CIA – nie poparł
amerykańskiej inwazji. Jego nauki nie zawsze były dobrze przyjmowane przez
słuchaczy, ani też jego działania nie ograniczały się do fizycznego świata. Z
pomocą CIA, Rashid zaznaczył swoją obecność w Internecie, gdzie starał się
konkurować z pro-dżihadyjską propagandą Al-Kaidy. Goście odwiedzający jego
stronę byli identyfikowani i ich dalsze kroki w cyberprzestrzeni śledzone.
-Operację tę uznano za jeden z najbardziej udanych wysiłków na
rzecz penetracji świata, który w większości był nam całkowicie obcy i nieznany.
Rashid zapewniał swoim prowadzącym nieprzerwany potok nazwisk, zarówno tych
dobrych, jak i tych potencjalnie złych, a nawet dostarczał wskazówek na temat pewnych
przygotowywanych działań. W Langley nie mogliśmy wyjść z podziwu nad naszym
własnym sprytem i przenikliwością. Myśleliśmy, że ten raj będzie trwał wiecznie.
Ale skończył się i to raczej gwałtownie.
Miejscem w którym się to stało była - odpowiednio do sytuacji -
Mekka. Rashid został zaproszony do wygłoszenia wykładu na tamtejszym uniwersytecie
– wielki zaszczyt dla duchownego, na którym spoczywało przekleństwo posiadania
amerykańskiego paszportu. Mając na względzie fakt, że Mekka jest niedostępna
dla niewiernych, CIA nie miała innego wyboru, jak tylko wypuścić go tam samego.
Poleciał z Ammanu do Rijadu, gdzie po raz ostatni spotkał się ze swoimi
prowadzącymi z CIA, potem wszedł na pokład samolotu wewnątrzkrajowych
saudyjskich linii lotniczych lecącego do Mekki. Jego wystąpienie było
zaplanowane na ósmą tamtego wieczoru. Rashid nigdy się tam nie pojawił. Zniknął
bez śladu.
- Początkowo baliśmy się, że został porwany i zabity przez
lokalne odgałęzienie Al-Kaidy. Niestety, okazało się, że stało się inaczej. Nasza
wielce wielbiona własność pojawiła się kilka tygodni później w Internecie. Elokwentny,
oświecony młody człowiek nawołujący do umiarkowania odszedł w przeszłość. Zastąpił
go drapieżny fanatyk, głoszący, że jedyną metodą, jaką można postępować z Zachodem
jest zniszczenie go.
- Oszukał was.
- Najwyraźniej.
- Od jak dawna?
- To pytanie pozostaje otwarte, - powiedział Carter. – W Langley
są tacy, którzy uważają, że Rashid był zły od początku. Inni snują teorie, że
na krawędź załamania doprowadziło go poczucie winy związane z pełnieniem roli
szpiega dla niewiernych. Jakkolwiek było, jedno pozostaje bezsporne. W czasie,
kiedy podróżował po świecie Islamu za nasze pieniądze, zorganizował imponującą
siatkę współpracowników, i to tuż pod naszym nosem. To człowiek obdarzony
wielkim talentem obserwacji i posiadający ogromne umiejętności zwodzenia i
odwracania uwagi. Mieliśmy nadzieję, że pozostanie przy nauczaniu i rekrutacji,
lecz nasze nadzieje okazały się płonne. Ataki w Europie były popisem grupy Rashida.
On chce zastąpić Osamę Bin Ladena na tronie przywódcy globalnego ruchu
dżihadyjskiego. Chce także zrobić coś, co się nigdy Bin Ladenowi nie udało po
11 września.
- Uderzyć w odległego wroga w jego własnym kraju, - dokończył Gabriel.
– Rozlać amerykańską krew na amerykańskiej ziemi.
- Mając do dyspozycji siatkę kupioną i opłacaną przez Centralną
Agencję Wywiadowczą, - dodał ponuro Carter. – Chciałbyś mieć coś takiego wyryte
na własnym nagrobku? Jeśli kiedykolwiek wyjdzie na jaw, że Rashid al-Husseini był
kiedyś na naszej liście płac ... – głos Cartera ścichł do szeptu. – Popioły,
popioły, wszyscy upadniemy.
- Czego ode mnie oczekujesz, Adrian?
- Chcę, żebyś upewnił się, że zamach bombowy w Covent Garden był
ostatnim atakiem, jaki kiedykolwiek przeprowadził Rashid al-Husseini. Chcę,
żebyś rozbił jego siatkę zanim ktoś jeszcze zginie z powodu mojego szaleństwa.
- To wszystko?
- Nie, - powiedział Carter. – Chcę, aby cała operacja
pozostała tajna i żeby nawet słówko o niej nie dotarło do uszu prezydenta, Jamesa
McKenny, i całej reszty amerykańskich służb wywiadowczych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz