Weronika

niedziela, 12 sierpnia 2012

Daniel Silva - Portret szpiega - rozdział 11


Rozdział 11
Georgetown, Washington, D.C.

Dom zajmował kwaterę ulic pod numerem 3300 przy ulicy Północnej. Była to jedna z tych eleganckich, tarasowych rezydencji w stylu federalnym, wybudowana za pieniądze, o których mogli pomyśleć wyłącznie najbogatsi mieszkańcy Waszyngtonu. W półmroku zbliżającego się świtu Gabriel wspiął się po łuku schodów prowadzących do głównego wejścia i, zgodnie z otrzymaną instrukcją, wszedł do środka nie dotykając dzwonka. Adrian Carter czekał w foyer. Miał na sobie nieprasowane chinosy, bluzę dresową i beżową, sztruksową marynarkę. Garderoba ta, w połączeniu z jego kędzierzawymi, przerzedzającymi się włosami i niemodnym wąsikiem, nadawała mu wygląd profesora prowincjonalnej uczelni, z tego rodzaju, który opowiada się na obroną wartości podstawowych i tkwi cierniem w boku dziekanowi. Jako dyrektor Narodowej Tajnej Służby CIA, Carter nie miał obecnie żadnych innych obowiązków poza ochroną amerykańskiej ojczyzny przed kolejnym atakiem terrorystycznym — choć dwa razy w każdym miesiącu, jeśli pozwalały mu na to obowiązki, można go było znaleźć w podziemiach jego kościoła episkopalnego położonego na przedmieściu Reston, przygotowującego posiłki dla bezdomnych. Dla Cartera praca wolontariusza była medytacją, rzadką okazją do zanurzenia dłoni w czymś innym, niż wzajemnie niszcząca wojna, która gorzała nieustannie w salach konferencyjnych pokaźnej społeczności wywiadowczej Ameryki.
Powitał Gabriela z ostrożnością naturalną u osób ze świata tajemnic i zaprosił go do środka. Gabriel zatrzymał się na chwilę w centralnym holu i rozejrzał się. W tych ponuro urządzonych pokojach sporządzano i zrywano tajne protokoły, walizkami wypchanymi amerykańską gotówką i obietnicami amerykańskiej ochrony namawiano do zdrady ojczyzn. Carter korzystał z tego miejsca tak często, że w Langley określano je jako jego garsonierę w Georgetown. Pewien dowcipniś z Agencji nazwał je kiedyś Dar-al-Harb, co po arabsku oznacza „dom wojny”. Była to oczywiście tajna wojna, ponieważ Carter nie znał żadnej innej metody walki.
Adrian Carter nigdy nie dążył do władzy. Była ona składana na jego wąskich ramionach, jedna niechciana cegła po drugiej. Zwerbowany do Agencji jeszcze jako student, większość swojej kariery spędził prowadząc tajną wojnę z Rosjanami — najpierw w Polsce, gdzie zajmował się przekazywaniem pieniędzy i powielaczy dla podziemnej Solidarności, później w Moskwie, gdzie pełnił funkcję kierownika placówki, a w końcu w Afganistanie, gdzie zachęcał i uzbrajał żołnierzy Allacha, choć zdawał sobie sprawę, że kiedyś zwalą na jego głowę deszcz ognia i śmierci. Gdy Afganistan okazał się być gwoździem do trumny Imperium Zła, dla Cartera oznaczało to przepustkę do dalszej kariery. Upadek Związku Radzieckiego monitorował już nie z pierwszej linii frontu, lecz z wygodnego gabinetu w Langley, gdzie niedawno awansowano go na stanowisko zwierzchnika wydziału europejskiego. Podczas gdy jego podwładni jawnie świętowali upadek odwiecznego wroga, Carter obserwował rozwój wydarzeń ze złymi przeczuciami. Jego ukochana Agencja nie przewidziała upadku komunizmu. Świadomość tej porażki ciążyła nad całym Langley przez wiele następnych lat. Co gorsza, w mgnieniu oka CIA straciła sens swojego istnienia.
Ta sytuacja uległa zmianie o poranku 11 września 2001 r. Wojna, która rozpętała się po tej dacie będzie wojna toczoną w mrokach i cieniach – w miejscach doskonale znanych Adrianowi Carterowi. Gdy Pentagon z trudem starał się opracować jakąś koncepcję wojskowej reakcji na horror 11 września, to właśnie Carter i jego personel z Centrum Zwalczania Terroryzmu przedstawili odważny plan zniszczenia afgańskiej kryjówki Al-Kaidy siłami finansowanych przez CIA partyzantów pod wodzą niewielkiej grupy amerykańskich agentów specjalnych. I kiedy dowódcy i szeregowi żołnierze Al-Kaidy zaczęli wpadać w amerykańskie ręce, to Carter – zasiadając za swoim biurkiem w Langley – był często ich oskarżycielem i sędzią. Tajne bazy, nadzwyczajne metody operacyjne i rozszerzone metody przesłuchań – wszystko to nosiło na sobie odciski palców Cartera. Nie miał wyrzutów sumienia w odniesieniu do swoich działań – to byłby zbytek luksusu. Dla Adriana Cartera, każdy ranek był rankiem 12 września. Przysiągł, że już nigdy nie zobaczy Amerykanów uciekających spod stóp płonących wieżowców, padających pod żarem terrorystycznego ognia.
Przez dziesięć lat Carterowi udawało się dotrzymać tej przysięgi. Nikt nie uczynił więcej od niego dla ochrony Ameryki przed przewidywanym drugim atakiem, i nikogo bardziej nie ścigały prasowe obietnice postawienia przed sądem za popełnione sekretne grzechy. Za radą prawników Agencji zatrudnił szalenie drogiego waszyngtońskiego prawnika, którego honorarium uszczuplało jego oszczędności do takiego stopnia, że jego żona, Margaret, musiała wrócić do pracy jako nauczycielka. Przyjaciele namawiali Cartera, aby porzucił Agencję i przyjął lukratywne stanowisko w kwitnącym w Waszyngtonie prywatnym sektorze ochrony, lecz odrzucił tę propozycję. W dalszym ciągu ciążyła mu porażka z 11 września. A duchy trzech tysięcy zobowiązywały go do kontynuowania walki aż do starcia wroga z powierzchni ziemi.
Wojna odcisnęła na Carterze swoje piętno — nie tylko na jego życiu rodzinnym, które leżąło w gruzach, lecz także na jego zdrowiu. Twarz miał wymizerowaną i zapadniętą, i Gabriel zauważył lekkie drżenie prawej dłoni Cartera, gdy ten bez cienia radości napełniał talerz fundowanymi przez rząd łakociami, którymi zastawiony był kredens w jadalni. – Wysokie ciśnienie krwi, - wyjaśnił Carter nalewając sobie kawy z wyposażonego w pompkę termosu. – Zaczęło się w dniu inauguracji, a potem wzrastało i spadało odzwierciedlając poziom zagrożenia atakami terrorystycznymi. Z przykrością muszę stwierdzić, że po latach walki z Islamskim terrorem, mój organizm stał się żywym barometrem zagrożenia narodowego.
- Jaki dziś obowiązuje poziom?
- Nie słyszałeś? – zapytał Carter. – Odeszliśmy od starego systemu kodowania kolorami.
- A co mówi Ci Twoje ciśnienie?
- Czerwony, - odpowiedział Carter ponuro. – Krwisto czerwony.
- Wasz dyrektor ds. bezpieczeństwa wewnętrznego mówi co innego. Według niej nie ma bezpośredniego zagrożenia.
- Ona nie zawsze sama pisze swoje oświadczenia.
- A kto to robi?
- Biały Dom, - powiedział Carter. – A prezydent nie lubi niepotrzebnie straszyć obywateli USA. Poza tym, podniesienie poziomu zagrożenia stałoby w sprzeczności z wygodnymi opiniami, obowiązującymi ostatnio w przedpokojach Waszyngtonu.
- Jakimi opiniami?
- Że Ameryka zareagowała niewspółmiernie na 11 września. Że Al-Kaida nie jest już zagrożeniem dla nikogo, a co dopiero dla najpotężniejszego narodu na świecie. Że czas najwyższy ogłosić zwycięstwo w globalnej wojnie z terroryzmem i zwrócić większą uwagę na problemy wewnętrzne. - Carter skrzywił się. – Boże, jak ja nienawidzę słowa „opinia” w ustach dziennikarzy. Kiedyś opiniami zajmowali się pisarze, a dziennikarze ograniczali się do opisywania faktów. A fakty są dość proste. Obecnie na świecie istnieje zorganizowana siła mająca na celu osłabienie, a nawet zniszczenie, świata zachodniego drogą aktów przemocy. Siła ta jest częścią szerszego radykalnego ruchu zmierzającego do narzucenia prawa szariatu i odbudowy islamskiego kalifatu. I żadne, choćby najgorętsze, myślenie życzeniowe nie spowoduje, że ruch ten zniknie.
Siedzieli po przeciwnych stronach prostokątnego stołu. Carter skubał brzeg czerstwego croissanta, myślami błądząc gdzie indziej. Gabriel nie chciał go poganiać. W rozmowie Carter zachowywał się trochę jak marzyciel. Ale w końcu przejdzie do rzeczy, a dygresje i pozorne odejścia od tematu, które wydarzą się po drodze bez wątpienia później okażą się przydatne dla Gabriela.
- Pod pewnym względem, - kontynuował Carter, - rozumiem chęć prezydenta, aby odwrócić kartę historii. On postrzega globalną wojnę z terroryzmem jako przeszkodę na drodze ku większym celom. Może nie uwierzysz, ale widziałem go tylko dwa razy. Mówi do mnie Andrew.
- Lecz przynajmniej daje nam nadzieję.
- Nadzieja nie jest możliwą do przyjęcia strategią, kiedy zagrożone jest życie. Nadzieja doprowadziła do 11 września.
- To kto pociąga za sznurki w administracji?
- James McKenna, asystent prezydenta ds. bezpieczeństwa wewnętrznego i zwalczania terroryzmu, znany także jako „car terroryzmu”, co jest interesującym określeniem, ponieważ to on wydał rozporządzenie zakazujące używania słowa „terroryzm” we wszelkich naszych oświadczeniach publicznych. Zniechęca do jego używania nawet za zamkniętymi drzwiami. A już niech nas niebo broni przed użyciem gdzieś w pobliżu słowa „islamski”. Jeśli chodzi o Jamesa McKenna, nie jesteśmy w środku wojny z islamskimi terrorystami. Jesteśmy po prostu zaangażowani w międzynarodowe wysiłki skierowane przeciwko niewielkiej grupie ponadnarodowych ekstremistów. Ci ekstremiści, którzy są przez przypadek muzułmanami, są irytujący, ale nie stwarzają zagrożenia dla naszego stylu życia.
- Powiedzcie to rodzinom ofiar z Paryża, Kopenhagi i Londynu.
- To reakcja emocjonalna, - powiedział sardonicznie Carter. - A James McKenna nie toleruje emocji, gdy mowa jest o terroryzmie.
- Chciałeś powiedzieć „ekstremizmie”, - poprawił go Gabriel.
- Wybacz, - powiedział Carter. - McKenna to zwierze polityczne, które uważa się za eksperta w sprawach wywiad. Pracował w zespole senackiej komisji ds. wywiadu w latach dziewięćdziesiątych, i przybył do Langley wkrótce po przybyciu Greka. Przepracował tam zaledwie kilka miesięcy, ale nie powstrzymuje go to od określania siebie jako weterana CIA. Według jego własnych słów, McKenna jest człowiekiem Agencji, któremu interes Agencji leży na sercu. Prawda jest cokolwiek inna. Nienawidzi Agencji i tych, którzy w niej są. A najbardziej ze wszystkich, nienawidzi mnie.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej wprawiłem go w zakłopotanie podczas spotkania wyższego personelu. Nie pamiętam o co chodziło, lecz McKenna zdaje się nigdy się z tym nie pogodził. Poza tym, mówiono mi, że McKenna uznaje mnie za potwora, który wyrządził niemożliwe do naprawienia szkody obrazowi Ameryki na świecie. Nic nie sprawiłoby mu większej przyjemności, niż widok mnie za kratami.
- Dobrze wiedzieć, że amerykański wywiad znów działa gładko i bez przeszkód.
- Właściwie, to McKenna ma wrażenie, że wszystko działa wręcz doskonale, szczególnie teraz, kiedy on tym kieruje. Udało mu się nawet mianować samego siebie przewodniczącym naszej nowej grupy ds. przesłuchań osób zatrzymanych o dużej wartości. Jeśli gdziekolwiek na świecie i w dowolnych okolicznościach pojmany zostanie jakiś ważny terrorysta, James McKenna będzie miał prawo go przesłuchać. To wielka władza jak na powierzenie jej jednemu człowiekowi, nawet gdyby ten człowiek był osobą kompetentną. Lecz, niestety, James McKenna nie mieści się w tej kategorii. Jest ambitny, ma dobre intencje, ale nie wie co robi. A jeśli nie będzie ostrożny, zabije nas wszystkich.
- Brzmi uroczo, - stwierdził Gabriel. – Kiedy go poznam?
- Nigdy.
- Więc po co tu jestem, Adrian?
- Jesteś tu ze względu na Paryż, Kopenhagę i Londyn.
- Kto to przeprowadził?
- Nowa gałąź Al-Kaidy, - odpowiedział Carter. – Ale obawiam się, że mają wsparcie osoby, która zajmuje wrażliwe i istotne miejsce w zachodnim wywiadzie.
- Czyje?
Carter nie powiedział nic więcej. Jego prawa dłoń drżała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz