Nie jestem typem społecznika. Na myśl o tym, że miałbym walczyć o plac zabaw, oświetlenie ulicy, naprawę chodnika, położenie kanalizacji, organizację gminnej pomocy dla osób starszych, etc. owijam się szczelniej kocykiem i czekam pokornie, aż myśl ta zechce sobie łaskawie pójść w cholerę.
Mieszczę się więc chyba w średniej krajowej.
Mieszkam (od niedawna) w małym mieście. Miasto podzielono na kilka jednomandatowych okręgów wyborczych. Mój okręg obejmuje wszystkiego z 10 ulic. Przy większości z nich stoją domki jednorodzinne, a nieliczne bloki nie przekraczają czterech pięter i trzech klatek. Do czego zmierzam - ilość wyborców w okręgu jest porównywalna z ilością gości na hucznym góralskim weselu.
Żaden z kandydatów z mojego okręgu nie pofatygował się do mnie - gnuśnego i biernego wyborcy - aby zachęcić do oddania głosu właśnie na niego. Żaden nie pochwalił się tym, co już w naszym okręgu i dla naszego okręgu zrobił. Natomiast każdy pofatygował się do fotografa w celu wykonania adekwatnego zdjęcia (z ang. "headshot", czyli "strzał w głowę"), które po poddaniu obróbce w photoshopie wyglądało jakby kandydat został świeżo wyjęty z opakowania lalki Barbie, Sindy, Kena, czy innego G.I.Joe, następnie do grafika komputerowego, który zfotoszopowaną mordkę umieścił na białym tle z niebieskimi akcentami i czarnymi literkami, a potem do drukarni, która powstałe dzieło graficzne wydrukowała na wysokiej klasy i drogim papierze kredowym z połyskiem. Efekt w formacie A4 złożonym na trzy trafiał za pośrednictwem listonosza lub innego doręczyciela do mojej skrzynki pocztowej, a stamtąd - bez czytania - prosto do pojemnika na sortowane odpady, za których wywóz muszę płacić 8 zł miesięcznie.
Czy to norma, czy tylko u mnie, w Polsce powiatowej, tak jest?
Absurd tej sytuacji powala na kolana. Osoba, która chce mnie reprezentować w samorządzie nie ma chęci albo odwagi, aby spotkać się ze mną? Przecież przez ostatni miesiąc każdy kandydat dałby radę odwiedzić osobiście każdego wyborcę w okręgu, i to nawet zakładając, że po swoich godzinach pracy zapukałby dziennie jedynie do 10 czy 20 mieszkań/domów. Skąd on będzie wiedział, czego ja, jako gnuśny i bierny wyborca, od niego oczekuję, skoro bał się mnie o to zapytać? W najgorszym wypadku dowiedziałby się, że "w dupie mam, czym się będzie zajmował", i byłby zwolniony z przejmowania się moim zdaniem na temat jego działalności. A po osobistym spotkaniu z wyborcą może nie musiałby zostawiać lakierowanej mordki na kartce A4, tylko wystarczyłaby wizytówka, albo makulaturowa kartka z najważniejszymi danymi?
Dziś w pobliskim sklepie, stanowiącym - ze względu na godziny i dni otwarcia (7 dni w tygodniu, włącznie ze świętami, 6 - 23) oraz asortyment - ośrodek informacyjno-kulturalny mojego okręgu wyborczego, zadałem pytanie o to, kto w naszym okręgu wygrał wybory. Nikt nie wiedział. Sklepowa natomiast poinformowała mnie (z pewnym smutkiem w głosie), że to bez znaczenia, bo żaden z kandydatów nie był mieszkańcem naszego okręgu wyborczego, więc i tak sprawy chodnika tu, a oświetlenia ówdzie będą mu wisiały jak kilo kitu na agrafce.
Aha, no i wszyscy w swoich materiałach wyborczych podrzucanych cichcem do skrzynki pocztowej uważali, że najważniejszą sprawą jest budowa akwaparku.
Przepraszam, uniosłem się. Obiecuję, że już więcej nie będę. W swojej gnuśności i bierności spokojnie poczekam na następne wybory samorządowe. Z pewnością znów dostanę dużo trudno palnego papieru do skrzynki pocztowej.
Mieszczę się więc chyba w średniej krajowej.
Mieszkam (od niedawna) w małym mieście. Miasto podzielono na kilka jednomandatowych okręgów wyborczych. Mój okręg obejmuje wszystkiego z 10 ulic. Przy większości z nich stoją domki jednorodzinne, a nieliczne bloki nie przekraczają czterech pięter i trzech klatek. Do czego zmierzam - ilość wyborców w okręgu jest porównywalna z ilością gości na hucznym góralskim weselu.
Żaden z kandydatów z mojego okręgu nie pofatygował się do mnie - gnuśnego i biernego wyborcy - aby zachęcić do oddania głosu właśnie na niego. Żaden nie pochwalił się tym, co już w naszym okręgu i dla naszego okręgu zrobił. Natomiast każdy pofatygował się do fotografa w celu wykonania adekwatnego zdjęcia (z ang. "headshot", czyli "strzał w głowę"), które po poddaniu obróbce w photoshopie wyglądało jakby kandydat został świeżo wyjęty z opakowania lalki Barbie, Sindy, Kena, czy innego G.I.Joe, następnie do grafika komputerowego, który zfotoszopowaną mordkę umieścił na białym tle z niebieskimi akcentami i czarnymi literkami, a potem do drukarni, która powstałe dzieło graficzne wydrukowała na wysokiej klasy i drogim papierze kredowym z połyskiem. Efekt w formacie A4 złożonym na trzy trafiał za pośrednictwem listonosza lub innego doręczyciela do mojej skrzynki pocztowej, a stamtąd - bez czytania - prosto do pojemnika na sortowane odpady, za których wywóz muszę płacić 8 zł miesięcznie.
Czy to norma, czy tylko u mnie, w Polsce powiatowej, tak jest?
Absurd tej sytuacji powala na kolana. Osoba, która chce mnie reprezentować w samorządzie nie ma chęci albo odwagi, aby spotkać się ze mną? Przecież przez ostatni miesiąc każdy kandydat dałby radę odwiedzić osobiście każdego wyborcę w okręgu, i to nawet zakładając, że po swoich godzinach pracy zapukałby dziennie jedynie do 10 czy 20 mieszkań/domów. Skąd on będzie wiedział, czego ja, jako gnuśny i bierny wyborca, od niego oczekuję, skoro bał się mnie o to zapytać? W najgorszym wypadku dowiedziałby się, że "w dupie mam, czym się będzie zajmował", i byłby zwolniony z przejmowania się moim zdaniem na temat jego działalności. A po osobistym spotkaniu z wyborcą może nie musiałby zostawiać lakierowanej mordki na kartce A4, tylko wystarczyłaby wizytówka, albo makulaturowa kartka z najważniejszymi danymi?
Dziś w pobliskim sklepie, stanowiącym - ze względu na godziny i dni otwarcia (7 dni w tygodniu, włącznie ze świętami, 6 - 23) oraz asortyment - ośrodek informacyjno-kulturalny mojego okręgu wyborczego, zadałem pytanie o to, kto w naszym okręgu wygrał wybory. Nikt nie wiedział. Sklepowa natomiast poinformowała mnie (z pewnym smutkiem w głosie), że to bez znaczenia, bo żaden z kandydatów nie był mieszkańcem naszego okręgu wyborczego, więc i tak sprawy chodnika tu, a oświetlenia ówdzie będą mu wisiały jak kilo kitu na agrafce.
Aha, no i wszyscy w swoich materiałach wyborczych podrzucanych cichcem do skrzynki pocztowej uważali, że najważniejszą sprawą jest budowa akwaparku.
Przepraszam, uniosłem się. Obiecuję, że już więcej nie będę. W swojej gnuśności i bierności spokojnie poczekam na następne wybory samorządowe. Z pewnością znów dostanę dużo trudno palnego papieru do skrzynki pocztowej.
hah, wiesz Mako, często odwiedzam Twój profil, lubię słuchać Twojego głosu, ale Twoja naiwność czasami mnie powala (zakładając, że to naiwność, a nie czysty sarkazm, bo i na to mi to patrzy). wybory? władze? Jeden wielki "bullshit" jak by to anglo-sasi ujęli. W Polsze nie masz demokracyij. ich nie specjalnie interesuje Twój głos. Oni, idąc za "batiuszką" Stalinem, wyznają zasadę że: "nie ważne kto głosuje, ważne, kto te głosy liczy." Szczerze powiedziawszy u mnie, mimo iż jestem mieszkańcem miasta, poza stoiskiem w centrum nie widziałem ani razu żeby kandydaci (cały tabunik) interesował się miejscowymi sprawami. Szczerze radząc: Ty nagrywaj kniżki, ja będę jeździł na kolei i niech się toczy hehehe.
OdpowiedzUsuńCiężko się nie zgodzić z przedmówcą. To trochę jak na uczelniach. Stare doktory głupot uczą bo ich nikt nie zwolni a w kupię im raźniej. Marek Kondrat w Pułkowniku Kwiatkowskim mówił, że połowę trzeba zwolnić albo rozstrzelać. Jakby tej niby naszej władzy było mniej, to i koszty mniejsze i upilnować nierobów łatwiej :-)
OdpowiedzUsuńW takim razie ja żyję w innym miejscu. Kandydaci łazili po domach niczym Świadkowie... słuchali, słuchali. A co z tym zrobią to już czas pokaże.
OdpowiedzUsuńNeri
Mako na Burmistrza!
OdpowiedzUsuńA zgiń, przepadnij, zmoro niemyta! :D
UsuńLoL lepiej nie władza niszczy ludzi i to szybko ... nie czytał by już od nas postów a jedyne nagrania to były by te z Brukseli z jego wystąpieniami :3
OdpowiedzUsuń